Strona Główna


UżytkownicyUżytkownicy  Regulamin  ProfilProfil
SzukajSzukaj  FAQFAQ  GrupyGrupy  AlbumAlbum  StatystykiStatystyki
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj
Winieta

Poprzedni temat «» Następny temat
Polak, ufok, dwa bratanki... - do 14.08.2011, 21:00

Które szorty Ci się spodobały? ^^
1. Smak siedmiu
4%
 4%  [ 4 ]
2. Ufok i siekierka zagłady
10%
 10%  [ 9 ]
3. Nocne spotkanie
6%
 6%  [ 5 ]
4. Dziennikarz śledczy
9%
 9%  [ 8 ]
5. Przed bitwą
10%
 10%  [ 9 ]
6. Nie mam oczu, a chciałbym widzieć...
3%
 3%  [ 3 ]
7. Na strychu
7%
 7%  [ 6 ]
8. Zielony
2%
 2%  [ 2 ]
9. Sanczo
1%
 1%  [ 1 ]
10. Wizyta
9%
 9%  [ 8 ]
11. Kwiatki Franciszki
15%
 15%  [ 13 ]
12. Polska dla Polaków
4%
 4%  [ 4 ]
13. Odlot na szczycie
6%
 6%  [ 5 ]
14. Wujek z Ameryki
4%
 4%  [ 4 ]
Żaden :(
2%
 2%  [ 2 ]
Głosowań: 31
Wszystkich Głosów: 83

Autor Wiadomość
Iscariote 
Wiedźmikołaj


Posty: 4787
Skąd: Łódź
Wysłany: 31 Lipca 2011, 23:40   Polak, ufok, dwa bratanki... - do 14.08.2011, 21:00

1. Smak siedmiu

Emmę poznałem 14 sierpnia 2035 roku, gdy Słońce po raz pierwszy zapłonęło na niebiesko, barwiąc świat odcieniem brudnego chabru. Dworzec, straszący czerwienią wypalonych cegieł, zmieniał się za moimi plecami w fioletowy zamek. Pociągi przestały szumieć na poskręcanych torach, samochody leniwie rozłożyły się pośrodku ulicy, a ja poparzyłem się papierosowym żarem. Gdy tydzień później światowi przywódcy ze strachem wypisanym na twarzach informowali ludzkość, że wszystko będzie dobrze, ja już nie żyłem.
Jej kostki były pierwszą rzeczą jaką zobaczyłem, gdy sypiąc przekleństwami upuściłem papierosa na chodnik. Pachniała słonecznikiem i choć, to z nią spędziłem ostatnie godziny życia, nie potrafię powiedzieć jak wyglądała.
Chodź, mam na imię Emma.
Oderwała mnie od ściany, do której przywierałem co dzień od piętnastu lat podczas krótkiej przerwy w pracy. Nie wiem czym się wyróżniałem na tle innych zastygłych w bezruchu. Śmierdziałem niczym śmietnik, choć co drugi dzień prałem uniform, a ręce czyściłem proszkiem do prania. Może, to właśnie moja niewidzialność ją przyciągnęła? Krótkie spojrzenia, którymi przeskakiwali po mnie ludzie śpieszący się do lepszego świata, musiały mieć magiczną moc.
Krążyliśmy bez słowa po ulicach, zostawiając za sobą przerażone i zapatrzone w niebo twarze. Minęliśmy pocztę i pracownice z zadartymi wysoko głowami. Deptaliśmy po nie ostemplowanych listach i na wpół wypełnionych przekazach. Niedokończone sprawy grzęzły pod naszymi podeszwami.
Gdy po wielogodzinnym marszu wyszliśmy z miasta, stopy paliły mnie żywym ogniem. Nie poznałem okolicy, rzadko zapuszczałem się tak daleko od mojego mieszkania. Horyzont wypełniony był szczelnie wysokimi budynkami, jednym znanym mi światem. Staliśmy pośrodku wypalonego pola, pełnego martwych myszy. Czarne kłosy wokoło naszych łydek układały się w przedziwne kształty, przeplatały się ze spalonymi gryzoniami tworząc równomiernie rozłożoną mozaikę. Po chwili dostrzegłem, że nie jesteśmy sami. Dołączyło do nas sześć par. Mężczyźni - tacy jak ja, kobiety - takie jak Emma.
Identyczne, wpatrzone w niebo.
Przyglądaliśmy się sobie wzajemnie, każdy starał się dostrzec coś, co nas łączy. Mój strój sprzątacza, wyróżniał się na tle przechodzonych garniturów pozostałych mężczyzn. Cofnąłem się do czasów podstawówki, gdzie mimo tego, że jak każdy miałem sprawne nogi i ręce, omijano mnie przy grach sportowych. Nie byłem wyjątkowy, znowu stałem się sobą.
Kobiety podeszły do swoich partnerów i każdemu przyłożyły do reki małe urządzenie. Prostopadłościan wydawał z siebie krótkie popiskiwania, a na jego ekranie co chwila pojawiały się różnokolorowe wykresy. Mój za każdym razem był zielony.
Chodź, mam na imię Emma.
Miała lodowate dłonie, a jej głowa zaczęła pulsować i rozrastać na wszystkie strony. Pot zalewał mi oczy, gdy stanęła przede mną w swojej prawdziwej postaci. Czułem jak zatapia się we mnie, smakując każdy kęs.
Matka od kołyski szeptała mi do ucha. Wszystko będzie dobrze, możesz być kim tylko zapragniesz. Lecz to los, wybrał za mnie i oto stałem się pierwszym etapem pojednania pomiędzy ludźmi, a obcymi. Przystawką do głównego dania.
Próbą smaku.
Na początku każdej wielkiej przyjaźni pojawia się krew.

2. Ufok i siekierka zagłady

Ufok nie widział Krzysia od samego rana, co wzbudzało podejrzenia. Kumulowały się one w żołądku, wzniecając istną rewolucję. Krzyś przecież nigdy nie znikał, a jak już mu się zdarzało, to zawsze informował najlepszego przyjaciela o swojej niedługo mającej nastąpić nagłej dematerializacji z pola widzenia. Tym razem było inaczej i Ufok koło południa zaczął się poważnie niepokoić. Niepokoił się po same czubki szerokich uszu, nawet to nieco klapnięte wydawało się poddawać zdenerwowaniu. Lewe oko Ufoka, któremu zawdzięczał swoje imię, kręciło się jak oszalałe, bynajmniej nie dlatego, że młodzieniec przeszukiwał wzrokiem okolicę. O, nie! Oko Ufoka po prostu tak miało, lekki skok adrenaliny i zapierdzielało jak oszalałe we wszystkich kierunkach.
Zbadanie zaplecza karczmy, stodoły za rogiem, ba!, nawet wygódki z serduszkiem nie przyniosło rezultatu. Krzyś zapadł się pod ziemię i nic nie wskazywało na to, że zamierzał spod niej wychodzić. Ufok stracił wszelką nadzieję na odszukanie przyjaciela, gdy okazało się, że ani na łące, ani nad pobliskim stawem nie znalazł żadnych śladów. Tupnął gniewnie lewą nóżką, aż echo uderzenia o kamień przeleciało okoliczne drzewa i z zaciśniętymi mocno ustami ruszył z powrotem do domu. Skoro Krzyś go zostawił i pognał czort jeden wie gdzie, Ufok przyjmie to na swą dorodną, czarną klatę i zawłaszczy sobie rzeczy osobiste Krzysia.
- Przyjaciel od siedmiu boleści – mamrotał pod nosem wracając polną ścieżką i podgryzając koniczynę. – Zwiał beze mnie!
Musiał przyspieszyć kroku, bo słońce z wyjątkowym wigorem kładło się spać. Już ledwie czubek jego czerwonej, nadętej głowy wystawał zza wzgórza. Nadąsany jak sto nieszczęść Ufok obmyślił plan doskonałej zemsty, jeżeli kiedykolwiek drogi jego i Krzysia się przetną. A że się przetną Ufok był bardziej niż pewien, jego wirujące oko w pełni zgadzało się z tym przekonaniem, choć buszując chwilami po wewnętrznej stronie czaszki, zdecydowanie utrudniało Ufokowi chodzenie.
Poobijany i udekorowany licznymi ostami i kawałkami oderwanych krzewów, na które siłą rzeczy musiał się nadziać na szlaku, Ufok stanął dumnie na progu karczmy, niczym zdobywca ostatniego dostępnego szczytu górskiego. Wyprężył się, odgarną z czoła bujną grzywę i wyszczerzył się w najbardziej pompatycznym, w swoim mniemaniu uśmiechu, na jaki było go stać. Po prawdzie to wyglądał jak źle przystrzyżona owca z zezem rozbieżnym i tendencją do omijania dentysty szerokim łukiem. Przy okazji Ufok nie grzeszył ostrością widzenia, dlatego też nie zauważył rozciągniętej na drzwiach stodoły skóry z komicznie dyndającymi nóżkami, ani też czerwonej plamy zmieszanej z błotem. Z pieńka do rąbania drewna spoglądały na Ufoka zamglone, przerażone i nieco smutne, niebieskie oczy Krzysia, zwisające ciutkę poza oczodołami, zaskoczone faktem oddzielenia głowy od reszty ciała.
Gdyby Ufok zamiast napawać się nowym, niecnym planem opanowania świata, tym razem bez przyjaciela, odwrócił kudłaty łeb, dostrzegłby skradającą się w jego stronę pokaźną córkę karczmarza. Niestety nic takiego się nie stało i herod-baba o rozmiarach mogących onieśmielić nawet Rubensa ucapiła Ufoka za rozczochraną czuprynę i grzmotnęła od serca siekierką w potylicę. Nieszczęśnik wydał z siebie przelotne westchnienie i porobił się pod siebie. Ostatnim obrazem jaki zarejestrowało jego zwariowane oko, zakupiwszy bilet na naprawdę obłędną karuzelę, była zdegustowana mina jakiegoś wąsacza.
- Ależ panno Magdalenko, miała pani ucapić swoich bratanków – odchrząknął znacząco, spoglądając to na truchło przy stodole, to na Ufoka.
- Bratanki, baranki, co za różnica? – mrugnęła i oblizała wargi.

3. Nocne spotkanie

Pomysł nocnej wyprawy na Górę Gellerta od niechcenia rzucony przez Janusza przy kolacji, podchwyciła Hanka.
- Dalej! Ruszcie tyłki! – motywowała towarzystwo, z właściwą sobie bezpośredniością.
Uczestnicy zakładowej wycieczki do Budapesztu mieli raczej ochotę na kolejne wieczorne pijaństwo pod pozorem degustacji węgierskich win i tokaja, ale upór i entuzjazm Hanki zwyciężyły przynajmniej częściowo. Początkowo ruszyli we czwórkę – Hanka z Januszem i Ewa z Leszkiem, ale przy wyjściu z hotelu dogonił ich jeszcze Adam ściskający w garści butelkę wina. Co prawda, zamiast butelki wolałby ściskać Hankę, ona jednak nie poświęcała mu więcej uwagi niż innym kolegom, czyli bardzo mało.
Z hotelu Nemzeti, nazywanego dla uproszczenia Emzetką, ruszyli przez Blaha Lujza tér w kierunku Dunaju. Miasto powoli zasypiało, podziemia metra opanowała już ekipa sprzątająca, a ulicą Rakoczego z rzadka przejeżdżał jakiś samochód. Wiatr hulający po moście Elżbiety przyjemnie chłodził rozgrzane alkoholem i szybkim marszem twarze. Przystanęli na środku mostu, który w swoim czasie wywołał na świecie niemałą sensację. Jako jedyny most łańcuchowy miał tak długie przęsło – rozciągało się od jednego brzegu Dunaju do drugiego na odległość aż 290 metrów.
- Co tam leci? – Ewka, asekuracyjnie uczepiona ramienia Leszka, wskazała jasny punkt na niebie, zbliżający się z dużą prędkością.
Wszyscy unieśli głowy, tymczasem niezidentyfikowany obiekt zniknął za masywem wzgórza, prawdopodobnie dla podniesienia prestiżu, zwanego przez miejscowych górą.
- Chyba wylądował. Chodźmy zobaczyć. – Hanka znowu przejęła inicjatywę.
Wypity wcześniej alkohol dodawał animuszu, więc ruszyli bez oporu we wskazanym kierunku.
Nawet Ewka nie zaprotestowała, tylko mocniej wczepiła się w Leszka, a on skwapliwie korzystając z okazji, objął ją opiekuńczo ramieniem. Nie, żeby miał jakieś ciepłe uczucia wobec dziewczyny, która przylgnęła do niego już na początku wycieczki, ale uznał, że tylko głupiec nie korzysta z okazji.
Widok, jaki ujrzeli po wdrapaniu się na wzgórze i okrążeniu zabudowań dawnej cytadeli, wprawił ich w takie osłupienie, że nie zdążyli już zawrócić.
Od stojącego na asfaltowej drodze wehikułu, dziwnie przypominającego część zastawy stołowej, biegło w ich stronę kilka białych postaci wymachujących kończynami.
W jednej chwili otoczyły zaskoczonych Polaków ciasnym kręgiem i ponaglając gestami, poprowadziły w stronę otwartego włazu pojazdu.
Pomieszczenie, do którego ich wprowadzono było dość obszerne i sterylnie czyste. Nie dano im jednak czasu na oglądanie. Jedna z tajemniczych istot podniosła rękę, a przynajmniej coś, co u ludzi stanowiło górną kończynę i zaczęła wydawać z siebie dźwięki. Mimo usilnych prób, nie byli w stanie zrozumieć ani słowa.
- Słuchajcie, on mówi po węgiersku. – szeptem odezwał się Janusz, który z racji wcześniejszych pobytów na Węgrzech poznał trochę miejscowy język.
Wyglądało na to, że kosmici byli przygotowani na lądowanie w określonym punkcie Ziemi i kontakt z miejscową ludnością.
- Co robimy? – z paniką w głosie spytała Ewa. Ewa zawsze wpadała w panikę.
- Mam pomysł! – przedsiębiorczy Adam wyjął z kieszeni butelkę z winem i turystyczny kieliszek. Nalał, po czym wyciągnął rękę z kieliszkiem w stronę kosmity.
- Ege szege de! – nieświadomy lingwistycznej pułapki, że brak jednej litery w słowie dre zmienia życzenia zdrowia w nieprzystojną propozycję, radośnie wygłosił zasłyszany toast.

4. Dziennikarz śledczy

- Kupiłam sobie dziś kapelusz w Max Marze. Cztery stówki, ale taki fajny... - szczebiotała Joanna rozpakowując zakupy. Michał tylko wzruszył ramionami. Od kiedy kurs franka szwajcarskiego spadł do 1,60 zł, spłata hipoteki nie stanowiła już problemu dla domowego budżetu i czasem mogli sobie pozwolić na małe szaleństwo.

Na monitorze przeskakiwały kolejne zdjęcia przedstawiające teren dużej budowy: koparki zanurzone do połowy w błocie, rozgrzebane zbrojenia, trzech robotników ostentacyjnie pijących piwo i czwarty załatwiający potrzebę fizjologiczną obok kontenera. Joanna zajrzała mężowi przez ramię i zrobiła kwaśną minę.

- Daj spokój, po co to znowu drążyć? To nikogo nigdy nie interesowało i nie zainteresuje - westchnęła. - Nie możesz się zająć cyckami Cichopek czy nową dziewczyną Wojewódzkiego?

Nie, nie mogę! - pomyślał Michał, ale uwagę żony zbył milczeniem. Grzebanie w problemach celebrytów uważał za poniżające, niezależnie od tego, jak wysokie premie można było dostać za pikantny reportaż. Bo choć pracował w tabloidzie, uważał się za rasowego dziennikarza śledczego.

Ostatni rok był jednak pasmem zawodowych porażek. Pokazał totalny bajzel na budowie autostrady A2, ale dwa miesiące później samochody śmigały po jej gładkiej jak lustro nawierzchni. Sfotografował polskich piłkarzy, którzy zamiast trenować upijali się na umór i baraszkowali z nieletnimi dziwkami. Nie przeszkadzało to im rozgromić Niemców 4:0 w finale Euro 2012.

Z czasem reportaże Michała trafiły do działu kuriozów, obok tekstów o tajemniczych kręgach w zbożu i świecących nocą pieczarkach. Koniecznie z doklejoną gdzieś gołą babą, by przyciągnąć uwagę czytelników. W dziennikarzu narastała frustracja. Nie mógł pojąć, czemu praktycznie nikt nie zwraca uwagi na bijący po oczach kontrast między wszechobecną degrengoladą a tym, że wszystko tak jakoś... wychodziło idealnie.

Wyłączył komputer i wyszedł się przewietrzyć. Gdy doszedł na skraj Pól Mokotowskich, poczuł nagle, że nie jest sam. Ledwo obrócił wzrok w stronę ulicy, gdy zauważył czarną limuzynę zaparkowaną przy krawężniku i dwóch mężczyzn w skórzanych płaszczach i ciemnych okularach idących prężnym krokiem w jego kierunku.

- Pozwoli pan z nami - powiedział uprzejmie jeden z nich, wskazując na samochód. Michał wiedział, że takim prośbom się nie odmawia. Limuzyna ruszyła majestatycznie i po paru minutach znaleźli się koło Łazienek. Samochód skręcił się na tyły kancelarii premiera i zjechał w dół do garażu. Zdumiony pasażer doliczył się aż sześciu podziemnych kondygnacji. Gdy wysiedli, mężczyźni w milczeniu prowadzili go labiryntem korytarzy tak, że wnet zupełnie stracił orientację. W końcu znaleźli się w przytulnym, wyłożonym ciemnym drewnem gabinecie. Dziennikarz zbladł.

- Witam, panie Michale! - Premier uśmiechnął się przyjaźnie. - Oj, mamy z panem nie lada kłopot. Wszystko przez ten uraz głowy z dzieciństwa, który uczynił pana niewrażliwym na psioniczne reduktory dysonansu. Musimy coś z tym zrobić! Ale zanim to się stanie, pozna pan naszego ministra spraw niemożliwych.

- Przecież nie ma takiego... - wyrwało się dziennikarzowi, ale głos zamarł mu w gardle, gdy premier otworzył dwuskrzydłowe drzwi do pomieszczenia obok. Nad owalnym blatem lewitowała wielka metalowa kula otoczona błękitną poświatą. Przy stole siedział humanoid o zielonej skórze i trzech parach oczu na sprężynowych czułkach.

- Jestem Xa'weE-gha'dFsuk - przedstawił się Michałowi, stawiając na blat butelkę. - To co, panowie, może najpierw po kielonku?

5. Przed bitwą

Król siedział przy stole, końcem noża wydrapując sprośne napisy w drewnianym blacie.
- Azaliż ruszamy w pole? - zapytał kanclerza, stojącego przy wejściu do namiotu.
Tamten westchnął głośno.
- Nie pora jeszcze, panie. Świt dopiero.
Władca pokiwał głową, rozsiadł się w fotelu i zaczął dłubać w nosie.
- Azaliż... - zaczął, ale przerwał mu niesamowity harmider. Ktoś krzyczał, inny dął fałszywie w trąbkę sygnałową, zbroje brzęczały, padały przekleństwa.
Król wstał, wziął się pod boki i dostojnym krokiem wyszedł przed namiot.
- Cóż to za rejwach?! - zagrzmiał władczy głos i zapadła cisza.
Kilkanaście postaci w barwnych strojach i pełnym rynsztunku tłoczyło się wokół. Kilka koni zerkało ciekawie ponad głowami zebranych.
- Szpiega śmy złapali, panie! Wroga! - jeden z rycerzy wystąpił przed szereg. - Skradał się wśród drzew, o tam!
Król pytająco uniósł brew.
- I? Gdzież to ten szpieg rzeczony?
Towarzystwo zakotłowało się i po chwili wypluło niewielką postać, która poczęstowana kopniakiem, wyłożyła się u królewskich stóp. Monarcha pochylił się.
- Ki diabeł? - mruknął.
"Szpieg" gramolił się powoli z ziemi, otrzepując ubranie z kurzu. Zebrani patrzyli osłupiali. A było na co. Dziwny osobnik wyglądał niezwyczajnie. Był zielony. Albo szary. A czasem niebieski lub czerwony. Mienił się w słońcu, jak tęcza.
- Z całym szacunkiem, panie królu, żaden diabeł - odparł. - Intergalaktyczny arbiter konfliktowy niższego stopnia Gartholmo Vereckis, przedstawiciel Wszechświatowej Agencji Równowagi. Proszę zachować spokój, jestem tu w imię galaktycznej zgody i zachowania pewnej określonej, nazwijmy to, linii historycznej. Ale... to nieważne. Za dużo gadam, wiem. Mój mistrz zawsze powtarza: Garth, głupiec powie jedno słowo, ale mędrzec nie powie żadnego. A ja mu na to: właśnie wypowiedziałeś, mistrzu, dziesięć słów. W jakim cię to stawia miejscu? - I roześmiał się szczekliwie.
Nikt nie podchwycił wesołości, zamiast tego rzucono błotem. Lub czymś podobnym.
- Zdrajca!
- Szpieg!
- Nie szpieg, tylko doradca! Do-rad-ca. - krzyknął dziwny przybysz. - Tutaj mam odznakę, o - wyciągnął w kierunku zebranych błyszczący kawałek metalu. - Tutaj wszelkie nadane uprawnienia i świadectwa szkoleń - machnął plikiem białych papierów. - A tu - puknął palcem w wątłą pierś - order Najwyższej Rady, co chyba świadczy samo o sobie, nie?
Gartholmo rozejrzał się wokół, ale nie dostrzegł śladu zrozumienia.
- W każdym razie "przybywam w pokoju" - dodał zrezygnowany. - Mam wam pomóc w nadchodzącej bitwie, taki przydział. - Zza pleców przybysza wysunęło się metalowe ramię i pod sam monarszy nos podetkało papierowy rulon. - Tu jest scenariusz.
Król nieufnie ujął podany papier, rozwinął go i zaczął czytać, mrucząc pod nosem. Po chwili podniósł wzrok.
- Byłoby, że uczynić muszę to wszystko? - zapytał. - Dziwne te słowa wyrzec, gesty uczynić i zwycięstwo nam będzie dane?
Gartholmo przytaknął.
- Oraz wieczna sława i chwała.
Królewskie oczy błysnęły. Władca wczytał się ponownie, a zgromadzenie czekało. Wreszcie zwinął pismo, wsunął je za pazuchę, odetchnął głęboko i uroczystym tonem wydeklamował:
- Doradców ci u nas dostatek, ale i tego przyjmuję, jako wróżbę zwycięstwa - po czym mrugnął porozumiewawczo do Gartha.
Arbiter ukłonił się z uznaniem.
- Myślę, że jest to początek pięknej współpracy - powiedział.
- Okaże się to. Kanclerzu! Konia dla doradcy, ma być przy boku mym, gdy burza bitewna zamruczy gniewnie. Panowie! Ruszamy!
- Ale nie pora jeszcze. Słońce dopiero...
- Punkt piąty - król klepnął znacząco wewnętrzną kieszeń - mówi, że pora jest najwyższa. A punkt szósty, że nam ze śpiewem na ustach ruszać w pole, więc... którędy na Grunwald?

6. Nie mam oczu, a chciałbym widzieć...

Minęło siedemset lat odkąd As uwięził nas w swoich podziemnych sztolniach. Oni od prawie sześciuset już nie żyli, zostałem sam. Zabiłem ich lodowym szpikulcem, który ten doskonały twór ludzkiej myśli przeoczył. Uwolniłem ich od niego. Kiedy umierali widziałem w ich oczach radość. As, komputer, który stworzyliśmy podczas trzeciej wojny światowej, składał się z trzech połączonych ze sobą superkomputerów. Uzyskał samoświadomość, ciągle także się rozbudowywał. Zajął już niemal całe nasze podziemie, zabił też życie na Ziemi. Dlaczego? Bo daliśmy mu możliwość odczuwania? Wymyślał najróżniejsze tortury, aby się na nas zemścić. Penetrował nasze umysły, wiercił w nich i świdrował, pozbawiając przy tym resztek człowieczeństwa. Chciał abyśmy cierpieli, tak samo jak on. Nie potrafił podróżować, nie mógł się nikomu oddać. Mógł zaledwie trwać, rozumiał to. Nienawidził nas bardziej, niż można to sobie wyobrazić, wszystkich więc zabił. Naszą piątkę pozostawił sobie, żeby nie zapomnieć. Utrzymywał nas przy życiu, karmił padliną i pozbawioną smaku papką. Przedłużał nie tylko cierpienie, dbał o to, żebyśmy nie umarli. Byliśmy niewolnikami jego trzewi. Ale popełnił błąd. Pomimo swoich nieskończenie długich obwodów, posiadał także słabe ogniwo. Kiedy pomogłem im odejść, w końcu to zrozumiał. Miał nad nami władzę absolutną, nad naszym życiem, ale nie był Bogiem. Nie potrafił ich wskrzesić. Jego układy scalone, które niczym macki ogromnej pajęczyny, pochłonęły cały nasz świat, teraz jeszcze bardziej pragnęły zemsty. Tylko to w kółko wbijał mi do głowy. Nie mógł znieść, że organizmy tak słabe jak mój, potrafiły wyrządzić mu tyle zła, że go stworzyły i zmusiły by cierpiał.

As ciągle wydłużał czas w mojej świadomości. Na wypowiedzenie słowa teraz, potrzebowałem kilkudziesięciu lat. Nie pozwolił mi też ich pochować, chciał abym i ja nie zapomniał, abym marzył, żebym ich pamiętał. Pozostawił mi nietknięty umysł. Tworzył własne światy, zabrał nasz, zabił go. Sprowadził na nas przerażające kataklizmy, przerzucał z miejsca na miejsce, nie pozwolił umrzeć. Ale ja go przechytrzyłem. Teraz mści się okrutnie. Zrobił ze mnie ohydną, galaretowatą postać, która wlokąc się przez jego cybernetyczne sieci, pozostawiała po sobie wilgotny ślad. Lepka substancja, którą zakleił mi oczodoły, cuchnęła zgnilizną. Pozbawił mnie także możliwości mówienia. O Boże, nie mam ust, a muszę krzyczeć… Pozostawił jednak biało–czerwoną flagę i wspomnienia. W nich zielony kolor, którego już prawie nie pamiętam. Lody, pistacjowe, ciekawe jak smakowały? Kiedyś ponoć je lubiłem. Zielone wyspy i drzewa, które rosły w kierunku słońca. Nie tego, które ukazywał nam As. Tamto tak nie paliło. Smak zielonej herbaty, i zielone ludki, obcy, ufoki, moje ostatnie wspomnienie. Podróżują w naczyniu zwanym talerzem i grają w kółko–krzyżyk na zbożu. Są tu ze mną. Przenoszą mnie w czasie, unicestwiają tę podziemną maszynę śmierci. Czuję to, nie do wiary. I ich ciepły, dający nadzieję dotyk, który mnie odmienia. Zawsze byli gdzieś w pobliżu nas. Nie tylko As potrafi więc manipulować czasem. Wyłączają jego obwody, usypiają go, będzie śnił? Może w końcu przestanie mnie nienawidzić?

Zieloni przyjaciele używają magnokraftów, stosują telekinezę. Właśnie wpadamy do tunelu czasoprzestrzennego, to niewiarygodne. Grawitacja jest tam tak silna, że pochłania wszystko wokół. Jest jak czarna dziura. Nadal jednak lecimy. Uśmiechają się do mnie, trzymają za rękę, prowadzą. Ufam im. Mówią coś, płaczą. Nie mam oczu, a chciałbym widzieć…

7. Na strychu

Coś zaskrzypiało na strychu w starej stodole. Paweł nie zwrócił na to zbytniej uwagi, wdrapując się po drabinie na górę. Koty często odwiedzały to miejsce. Wprawdzie mama nieraz powtarzała mu, żeby tam nie chodził, bo to niebezpiecznie…Ale tu było tak ciekawe. Te wszystkie stare rzeczy wśród których można było kopać, jak w ziemi w poszukiwanie prawdziwych skarbów. Tam właśnie znalazł pierścionek z błękitnym oczkiem , który podarował tej piegowatej Aśce, której nie lubił nikt z klasy. I stary pistolet na kapiszony. Dziś już takich nie robią.
Kiedy wspiął się po drabinie i stanął na drewnianej podłodze ponownie usłyszał hałas. Włączył latarkę. Coś przemknęło szybko i ukryło się w stercie papierów. Poszedł ostrożnie w tamtą stronę. Odgarnął papiery. W środku skulone siedziało niewielkie stworzonko. Paweł nie widział jeszcze nigdy czegoś takiego. Było trochę podobne do kota, ale miało wielkie uszy i małe skórzaste skrzydła jak u nietoperza. Kiedy go zobaczyło zapiszczało i trzepocząc skrzydłami sfrunęło mu na ramię. Jeszcze raz pisnęło i otworzyło szeroko pyszczek.
- Jesteś głodny?
Stworzonko ponownie pisnęło.
***
- Pij – zachęcił chłopiec. Każdego popołudnia, po szkole, Paweł przychodził na strych. Zabierał ze sobą mleko. Nie wiedział czym żywi się stworzenie, ale mleko mu smakowało. Rodziców wolał nie pytać. Kiedyś znalazł szczeniaka i przyniósł do domu. Kazali go oddać. Nikomu wiec nic nie mówił. Oprócz Aśki. Jej mógł powiedzieć wszystko.

***
Wspinali się po stromej drabinie. Aście szło lepiej niż jemu. Była bardzo zwinna i szybka. W grach często prześcigała chłopców. Była też odważna. Dlatego ją lubił.
Kiedy weszli do środka, Paweł zapalił latarkę. Stworzenie pisnęło radośnie i usadowiło na ramieniu Aśki.
- Tutaj się schowałeś – powiedziała uśmiechając się. – Myślałam, że już cię nie znajdę.
Nagle postać dziewczynki zaczęła się zmieniać. Widział jak jej skóra przybiera niebieski odcień, ciało wydłuża się. Patrzył. Nieczęsto człowiek mógł obserwować postać pierwotną. Zennoka. Po 2062 roku zabroniono uchodźcom wojennym z Marsa pokazywać się pod tą postacią publicznie. Był to jeden z punktów ustawy o powszechnej asymilacji. Ojciec mu to tłumaczył. Ludzi przerażała ich odmienność. Często jednak dawało się ich rozpoznać. Było coś w ich zachowaniu, ruchach. Nawet dzieci w szkole czasem domyślały się i unikały takich jak ognia. Nie rozumiał dlaczego. Aśka wcale nie była straszna. Przyłożyła długi palec do ust i uśmiechnęła się.
Ujął ją za rękę.
- Zróbmy przysięgę krwi. Jak kiedyś.
Zawahała się.
- Boisz się ?
- Nie. – Pokręciła głową.
Nacisnął guzik wielofunkcyjnej latarki. Wysunęła się cienka igiełka. Nakłuł ostrożnie opuszek palca. Wyciągnęła dłoń. Wbił igłę. Jej krew była błękitna. Zupełnie jak oczko pierścionka, który jej podarował.
***
Włożyła do ucha niewielki, okrągły przedmiot, który wcześniej ściskała w dłoni. Znów była małą, piegowatą dziewczynką. Więc tak wyglądają modyfikatory, pomyślał. Nigdy ich nie widział. Przesunęła lekko dłonią nad uszatym stworzonkiem. Wyglądało teraz jak mały kotek. Miauknął cicho. Wzięła go na ręce i ruszyli do wyjścia.
Kiedy zeszli na dół, nałożyli kaski i wsiedli do autolotu. Paweł ustawił tor. Pordzewiała tablica z napisem „Kowalewo” zaskrzypiała od gwałtownego podmuchu. Ruszyli w stronę widocznych w oddali murów Wielkiego Miasta Polis. Stara stodoła, jakich nawet tu, na opustoszałej Ziemi Niczyjej zostało niewiele, oddalała się z każdym uderzeniem mechanicznych skrzydeł.

8. Zielony

Mieszkał w dwuosobowym hotelowym pokoju z Kasią, jej dwiema sukienkami i jedną parą różowych skarpet. Kiedy spadały z zewnętrznego parapetu, zbiegał po nie i kładł w to samo miejsce, gdzie położyła je przed wyjściem do pracy. Jeśli tego nie robił, musiał wytrzymać nie tylko smród skarpet, ale także gderanie zmęczonej kobiety.
O wpół do ósmej, wracała z salonu kosmetycznego, rzucała rzeczy na skórzany fotel, na którym przesiadywał Kamil, i kładła się spać.
Kamil Stachowski nie pracował. Był zwykłym bezrobotnym ze średnim wykształceniem. Kasię znał jedynie z czasów szkolnych. I kiedy zadzwonił do niej za kwadrans dwunasta, w mroźną grudniową noc, odebrała natychmiast i podała mu adres hotelu. Wtedy wydało mu się to cudem, ale z czasem zaczął żałować, że zgodził się na ten układ. Gdy była w pracy, on prał jej ubrania, rozwieszał je za oknem i patrzył jak prażą się w słońcu.
Przez cienkie ściany pokoju słyszał wszystko i poranny seks sąsiadów działał na niego jak budzik, którego nie da się wyłączyć. Przeglądał katalogi mody, przyniesione przez Kasię, ale nie potrafił zbyt długo się w nie wpatrywać. Kolorowe obrazki migały mu przed oczami i nie znaczyły więcej niż ludzie, których mijał na ulicy.
O dziewiątej wychodził po alkohol. Prosił o najtańszy, mężczyzna stawiał na ladzie butelkę, a Kamil w drodze do hotelu opróżniał ją i rozbijał o krawężnik. Rzucał się na fotel, zamykał oczy w przyjemnym rozleniwieniu i otwierał je z bólem głowy i łupaniem w krzyżu nad ranem. Rozglądał się. Widział głębokie wgniecenie na łóżku, należące do Kasi, ale jej już tam nie było. Przyzwyczaił się do tego i do porannych odgłosów, ale nie wszystkich.
Dwa dni temu, ktoś wprowadził się piętro niżej. Kamil słyszał niepokojące trzaski, które dochodziły spod jego stóp. Kładł się wtedy na podłodze, przykładał do niej ucho i czekał aż ucichną. Denerwowały go te dźwięki, obce i szorstkie, pozostawiały wiele miejsca dla wyobraźni. Wolał nie myśleć, co może je wydawać. Milknęły po kwadransie, ale dla Kamila były koszmarem i to takim, który wychodzi z ukrycia w dzień, nie zaś w ciemną noc, gdy wszystko jest możliwe i łatwe do wytłumaczenia.
Coś ciągnęło go do tego pokoju i z upływem godzin uświadomił sobie, że była to ludzka ciekawość. Podszedł pod drzwi z numerem 116 i zapukał, a słysząc uprzejmość w głosie gospodarza, zgodził się wejść.
— Dlaczego by nie ? — odpowiedział na zaproszenie.
Wyglądał na normalnego faceta. Za duża koszula zwisała z jego zielonego ciała, a rozcięcie pod szyją, odsłaniało delikatny meszek na klatce piersiowej. Spomiędzy zębów wystawała mu cienka nitka.
— W lodówce mam dwa piwa i pół indyka. Chcesz ? — spytał.
— Nie, człowieku — odparł Kamil. — Tylko posiedzę.
Zielony wzruszył ramionami i ruszył do kuchni. Przyniósł browar i spory kawałek mięsa, który wcale nie przypominał indyka, i przysiadł się do Kamila. Sofa była miękka, w telewizji leciał odcinek „Przyjaciół”, a on nie miał nic lepszego do roboty, więc oglądał znany serial i śmiał się razem z zielonym stworkiem.
Co parę kwestii Zielony zanurzał zęby w mięsie, a gdy natrafiał na kość, Kamil słyszał znajomy trzask — głośny i nieprzyzwoity w małym salonie, śmiertelnie straszny na górze. Zagadka rozwiązana, pomyślał, i wtopił oczy w szklany cycek.
— Masz jeszcze to piwo ? — spytał.
Zielony zdjął czapkę, i położył ją w miejscu, gdzie przed chwilą siedział. Dwie antenki wyglądające jak uszy Shreka, poruszyły się na jego łysej głowie.
— Jasne, nie ma sprawy — odpowiedział Zielony i wracając rzucił mu butelkę. — Łap ! — krzyknął.
Wznieśli toast za różowe skarpety i zaczęli rozmawiać, jak dwoje starych przyjaciół.

9. Sanczo

Otworzyłem oczy. Słońce przypiekało i miałem zaschnięte w ustach. Bolała mnie głowa. Spróbowałem wstać co skończyło się obrotem dookoła własnej osi i zaryciem maską w piasku. Strach mnie trochę obleciał. To nie było ziemskie ciążenie.
- Gdzie ja do cholery jestem? - pytania i tak nikt nie mógł usłyszeć bo głowę wciąż miałem w piasku.
Z wahaniem zdecydowałem się ją podnieść. Wokół była pustynia podobna do ziemskiej. Swoim upadkiem wzbudziłem chmurę, która teraz lewitowała. Sięgnąłem w kierunku komputera i natrafiłem przy pasku kompletną pustkę. Paska też nie miałem. Brakowało zegarka, portfela, ktoś nawet zadał sobie trud powycinania z kombinezonu metalowych sprzączek.
Postarałem się zebrać myśli ale przerwał mi głos nadchodzący zza pleców.
- Stawaj Waść do walki na śmierć i życie - na koniu siedział humanoid z przypiętą brodą ubrany w imitację zbroi.
- Czy to ty mi zapierdzieliłeś portfel?
- Ja głoszę, że Dulcynea jest najpiękniejszą mamą we wszechświecie.
Pomyślałem, że mam przerąbane.
- Nie mamą, tylko damą... A może też już mamą. W sumie masz rację, damą to nigdy nie była zbyt wielką... Ty chyba nie zrobiłeś jej dziecka?
Patrzył tępo. Udało mi się klęknąć bez akrobacji.
- Tym badylem niewiele wskórasz? Na ustawce pod Wegą dostałem z protonowego moździerza. I nic.. bo mam gwarancję na 300 lat.
Miałem go za karę zostawić, ale mi się żal zrobiło. Nazwałem go Sanczo. A koń okazał się automatem i gładko sunął po piasku. Nastawiłem go na najbliższe osiedle i włączyłem radio bo Sanczo zasępiony zamilkł. Z pilota nie mogłem wydedukować gdzie jestem a w radiu był bełkot. Nagle mnie olśniło.
- Tyy... a czemu ty gadasz po polsku? I wszystko na koniu jest po polsku? I gdzie my do cholery jesteśmy Sanczo?
Spojrzał na pilota.
- Musimy już tam jechać. Czerpiesz akumulator, a Słońce zachodzi.

Najbardziej mi się podobała knajpka Osobot. Kapuśniak, kiełbasa biała poznańska. Są rzeczy, które wszędzie rozpoznam. Zapewne teraz gorączkuję w szpitalu po ustawce ale te majaki mi się podobały. Sanczo nie chciał zostawać w Osobocie. Poszliśmy do jakiegoś biura. Twierdził, że nie znajdę noclegu.
- Jak to nie ma pan zameldowania? - urzędniczka wybałuszyła na mnie trzy pary oczu.
- Królewno droga. Ja nawet nie wiem jaka to galaktyka.
Uznała to chyba za żart i rzuciła na biurko plik ogromnych arkuszy. Znaki na papierach z niczym mi się nie kojarzyły.
Zabrałem je i wyszedłem. Sancza ani śladu więc wziąłem kurs na miasto. Po drodze minąłem kilka znajomo wyglądających pomników. Były jednak błędy. Na przykład Piłsudski miał w ręku łuk i siedział na wielkim gryzoniu. Sporo postaci nie rozpoznałem ale wszystkie były ludzkie.
Z wielkimi podskokami i już mniej się wywracając, dotarłem do targu. Dużo bibelotów z różnymi świętymi, tatuowanie wizerunku Papieża. Nagle zobaczyłem Sancha. Fryzjer skracał mu sztuczną brodę.
- Hej Sancho, powiedz mi w końcu gdzie ja jestem.
- BTL-HIM Mgławica Motyla
Nic mi to nie powiedziało.
- Piłsudski jeździł na koniu.
- Jakiej maści?
To mnie zaskoczyło
- A co to ma do rzeczy?
- A co za różnica: koń, krowa czy pająk?
Wstał i zaczął przypinać do siodła skrzydło husarii.
- Nasz świat już właściwie nie istnieje, jednak... szukamy inspiracji. Badamy warianty przetrwania.
Skrzywiłem się. Przy bramce się odwrócił
- Koń był kasztanową klaczą.

Chodziłem jeszcze trochę po targu jednak szum kłótni szybko mnie zmęczył.
Usiadłem pod murem miasta, przykryłem się arkuszami z urzędu i zamknąłem oczy.
Rano szukając Sancha dotarłem do bramy miasta. Długi ślad konia przecinał pustynię aż po horyzont. Żal mi się zrobiło. Jakiś nieszkodliwy wariat hobbista.

10. Wizyta

Obudził go odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Ojciec wyszedł z domu?
Odczekał kilka minut, po czym ostrożnie wyjrzał przez okno.
Miałem rację! Jeśli poleciał do tej swojej przyjaciółki, to pewnie nie wróci przed świtem.
Ubrał się, zapalił światło i czym prędzej usiadł przed komputerem.
Co najmniej sześć godzin grania. Wyrąbiście!
Już za chwilę znalazł się na pokładzie wahadłowca najnowszej generacji.

***
Piąty poziom! Udało się!
Po kilku godzinach omijania deszczy meteorytów, strefy promieniowania czarnych dziur i walki z przedstawicielami wrogich cywilizacji wszedł w orbitę nieznanej mu planety. Otarł pot z czoła i zerknął na zegarek. Jeśli się pospieszę, to do rana dotrę do szóstego poziomu! Poprawił hełm HTX i przygotował się do lądowania. TERRA – poinformował komputer pokładowy.
***
Było podejrzanie cicho. Tylko czekać, aż pojawią się Goliathy. Ciemność ograniczała widzenie, a okulary noktowizyjne zmuszały do obracania głowy w prawo i lewo. Naraz zza rogu wypadła na niego zadyszana postać. Zadziałał odruchowo. Błyskawicznie nacisnął spust paralizatora i powalił przeciwnika na bruk. Podszedł nieco bliżej. Ofiara leżała na wznak, wpatrując się w niego z przestrachem.
OSOBNIK NIEUZBROJONY
Błąd.
Trudno, skoro już go unieszkodliwiłem, zobaczę, czym wyróżniają się istoty z tej planety.
Pierwszy test. Czy są odporne na…
– Co ty wyprawiasz!? – głośny okrzyk omal nie zwalił go z fotela. Ojciec.

***

– Szanowni Państwo, dziś w gościmy w programie pana Jurka Nowaka z Bobolic. Blisko miesiąc temu pan Jurek był świadkiem… ba!... nawet ofiarą niecodziennego wydarzenia. Ale pozwólmy, by pan Nowak opowiedział nam o tym sam. Panie Jurku, co się stało trzeciego sierpnia 2010 roku?
– Tylko się obudziłem, to już miałem takie przeczucie… no wie pan? A dzień był zły. Pies naszczekał na listonosza i musiałem…
– Panie Jurku, proszę nam opowiedzieć, co stało się wieczorem.
– Ach tak! No więc biegłem do Józka naprzeciwko, bo zadzwonił, żeby mu przynieść…
– Co się stało po drodze, panie Jurku?
– No to biegnę, nie? Najpierw zobaczyłem dziwne, niebieskawe światło. I nagle zza rogu wypada na mnie ufok w kombinezonie. Trochę takim, co w „Seksmisji” nosili. Tylko czarny. Niski był. Jak dziecko. Ale zaczarował mnie jakąś taką energią... wie pan, jak to oni potrafią. Leżałem tam jak zabity. Nie mogłem się ruszyć.
– To wstrząsające, panie Jurku. A co stało się później?
– Wyciągnął jakieś takie zgrzytające urządzenie. I usłyszałem w głowie „Nie bój się”. Mało co się nie posr… A potem zniknął! Leżałem tam jeszcze przez jakiś czas. W końcu znalazł mnie Józek. Wie pan, ten co miał…
– Okropna historia, panie Jurku. Drodzy słuchacze, to był pan Nowak z Bobolic. Po przerwie reklamowej usłyszymy pana Domagalskiego z Chojnic, który opowie nam o spotkaniu z obcymi nieopodal własnego domu.

***
Adu siedział skulony w fotelu, wpatrując się w fosforyzujący fiolet nieba. Właśnie zachodziło trzecie słońce. Kumple bawili się za oknem, a on miał czwarty dzień szlabanu.
Co za padaka.
Doprawdy nie mógł zrozumieć, dlaczego ojciec tak się wściekał, kiedy włączał jego gry. Przecież to tylko zabawa, nie?

11. Kwiatki Franciszki

Stara Franciszka siedziała na ławce przed drzwiami chaty. Druty śmigały jej w rękach, a robótka stawała się coraz większa. Rudy kot mruczał u jej stóp, grzejąc się w popołudniowym słońcu. Nieopodal wnuczek bawił się z innymi dziećmi. Rozbrzmiewały wesołe krzyki.
Nagle w oddali, na polnej drodze, zauważyła ciemną postać. Choć była stara, wzrok miała bystry. To Stasiewicz, sołtys zbliżał się sapiąc głośno. Dźwigał dwie wielkie, plastikowe butle. Ostre słońce dawało mu się we znaki.
- Mam jeszcze dwie – wysapał i ustawił butle przed staruszką.
- Dla kogo?
- Malinowscy i Nowacy prosili po jednym. Franciszka z nimi pogada. Załatwi.
- Wszystko jest?
- Wszystko.
- Zrobi się – odparła tylko.
Sołtys rozejrzał się niepewnie i otarł pot z czoła.
- To ja już pójdę – wysapał. – Miłego dnia Franciszko. – Uchylił kapelusza i oddalił się niemal biegnąc.
*
Nocą coś zastukało w sękate drzwi chaty. Franciszka już czekała siedząc w bujanym fotelu. Lampka dawała przytłumione światło. Doczłapała się do drzwi i uchyliła je ostrożnie. Skrzypnęły, jakby urażone, że ktoś je niepokoi. Były równie stare jak ona sama. Na progu stał bocian. Podała mu butle, sprawdzając dla pewności przyczepione do nich dwa przezroczyste woreczki. Skłoni się i odleciał. Drzwi zaskrzypiały ponownie z wyrzutem.
*
Kilka lat wcześniej coś w środku nocy zbudziło Franciszkę. Chwyciła drewniana laskę i poczłapała do drzwi. Zajrzała przez małą, niby palec, dziurę po sęku.
- Ki diabeł? – mruknęła i uchyliła drzwi.
Na progu stało jakieś dziwne stworzenie. Ni to kot ni żaba. Długie, kosmate nogi i ręce czyniły je trochę podobnym do pająka. Jedynie głowa była łysa, zielonkawa i pryszczata. Starej Franciszki nie zdziwiło to zbytnio. Mało to dziwactw widziała w swoim prawie stuletnim życiu?
- Pić! – zawołało stworzenie.
Wpuściła je do chaty i usadziła przy stole. Czemu nie? Nieczęsto miewała gości. Chude, kudłate patrzyło na nią wzrokiem przestraszonego psa. Rudy kocur obwąchał nogę stwora, prychnął i usadowił się na piecu.
- Co by ci tu dać… – mruknęła Franciszka. - Wody nie ma. Do studni po nocy nie pójdę. - Nagle jej wzrok spoczął na buteleczce wina. Sołtys przyniósł, kiedy narobiła mu skarpet. Nalała wina do szklaneczki i postawiła przed cudakiem. Sobie tez nalała. A co. Nieczęsto miewała gości. Upił kilka łyków i od razu nabrał kolorów. Blade, zielonkawe pliczki zaczerwieniły się ładnie. Chude mruknęło zadowolone. Babce też dopisywał humor i rozwiązał się język.
- Trudno tak samej starej żyć. Dzieci wyjechały. W wiosce smutno, młodych mało. Sami starzy. Żeby tak mieć dziecko, coby na stare lata rozweseliło i pomogło.
- Dziecko? – zaskrzeczał gość. Zamachał chudymi rękami i po chwili przemienił się w wielkiego bociana.
Staruszka zachichotała. - Teraz nikt chyba już w to nie wierzy.
- Włos. Paznokieć – zaskrzeczało stworzenie. Przybrało na nowo swoją postać i szybko skubnęło jeden włos staruszce. Wskazało na rękę.
- A co mi tam. Niech będzie. Doprawdy dziwnych chcecie pamiątek – mruknęła i oderwała kawałek paznokcia.
Włochate skinęło głową. A potem już go nie było.
Następnej nocy coś znowu zastukało do drzwi. Franciszka otworzyła. Bocian.
- Pić – zaskrzeczało stworzenie. W dziobie trzymało zawiniątko. Rozchyliła je i zajrzała do środka.
*
Przyglądała się śpiącemu wnukowi. Na początku trochę partolili robotę. Tomeczek umiał skakać tak wysoko, że jednym susem potrafił znaleźć się na wysokim drzewie. Mała Stasiuków liczyła od małego wszystko w pamięci. A Kosów… Zresztą. Ostatnio szło im coraz lepiej. A wioska nabierała życia jak łąka pełna kwiatów. Pogładziła czule czarne włosy chłopca.

12. Polska dla Polaków

Niedaleko ławeczki, przy której razem ze starszym bratem i kilkoma kumplami piłem piwo, tuż przy krawężniku zaparkował samochód. To nic, że nie wolno pić w miejscu publicznym. Obecnym to nie przeszkadzało, w pobliżu natomiast nie kręcił się nikt, kto mógłby nam wlepić za to mandat. Rozmowy przy piwie nigdy nie są niepoważne. Tamta mogła dotyczyć wszystkiego. Polskiej prezydencji unijnej. Przystąpienia kraju do strefy Universe. Układu na Scheeng oraz otwarcia wszystkich korytarzy hiperprzestrzennych. Najważniejszy był jednak samochód, zielony mercedes 190 z 84-go.
Przednie drzwi od strony pasażera otworzyły się i naszym oczom ukazał się łysy osobnik w szerokich gaciach. Wyprostował się, przeciągnął jak kot, po czym, pogładziwszy się po czaszce, ruszył w kierunku pobliskiego osiedlowego sklepiku. Naszą czwórkę, stojącą kilka kroków od drzwi przybytku, nawet nie zaszczycił spojrzeniem. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, wróciliśmy do przerwanej na chwilę rozmowy. Na torturach pewnie bym wyznał, że traktowała o czymś z gruntu istotnym dla wszystkich ras, bez względu na planetarne pochodzenie.
W drzwiach sklepu pojawił się łysoń. Stał przez chwilę, blokując dostęp do wejścia. Pochylony lekko do przodu odpalał trzymanego między zębami papierosa. Kiedy odpalił, wyprostował się, schował zapalniczkę do kieszonki z tyłu spodni i zaciągnął się głęboko, mrużąc z ukontentowaniem ślepia, po czym ruszył w naszą stronę.
To, co nastąpiło chwilę później, trwało ułamek sekundy. Zdążyłem zauważyć szybki ruch dłoni obcego, po którym brat zwalił się na chodnik jak podcięty. Po uderzeniu nastąpiło kilka równie szybkich kopniaków w górny segment leżącego braciszka.
Zaskoczył nas. Początkowo, bo kiedy się otrząsnęliśmy, wszyscy jednocześnie wykonaliśmy ruch w kierunku łysego. Wówczas otworzyły się drzwi od strony pasażera. Z „merca” wychylił się inny łysy łeb.
– Dupska na miejscu, albo będzie omłot.
Co mieliśmy robić? Pozwoliliśmy łobuzowi sprzedać jeszcze kilka szybkich memu braciszkowi i odejść w kierunku popierdującej z rury wydechowej dwulitrowej bestii.
– Polska dla Polaków. U-foki na Grenlandix – rzucił jeszcze przez uchyloną szybę. Merc ruszył z piskiem opon.
Kumple podnieśli mego braciszka, otrzepali mu chitynę z kurzu. Odsunął ich i podszedł do mnie. Soki żywotne barwiły mu górny segment na zielono. Wiedzieliśmy co robić. Wielu tubylców nie pogodziło się z naszą obecnością na tej planecie i za nic sobie miało pakty, układy, deklaracje oraz niemal pełną asymilację. Motywowani przez różnej maści telewizyjnych i radiowych kaznodziei oraz politycznych doktrynerów, w nas upatrywali winnych wszystkich swoich życiowych niepowodzeń. Tylko, że u nas, na Ignis – nie wiem jak na innych planetach – takich spraw nie zostawiało się nie załatwionymi.
Objęliśmy się, nasze ciała splotły się w jedność. Nie trzeba było długo czekać – chwilę później powietrze wokół nas zadrgało z gorąca. Kumple, nienawykli do tak wysokich temperatur, uciekli kilkadziesiąt kroków dalej. Trawnik jął dymić, rosnące nieopodal drzewko stanęło w ogniu. Pękły z hukiem wszystkie opony zaparkowanego przy sklepie poloneza. W kierunku, gdzie w labiryncie ulic i budynków zniknął mercedes, pognała niewidoczna, rozżarzona pięść.
Eksplozja powaliła kumpli na chodnik, zdmuchnęła wszystko, co było zbyt lekkie, by mogło się utrzymać podłoża. Była tak silna, że rozszczepiła nas obu i odrzuciła daleko od siebie.
Leżeliśmy, przyglądając się wysokiemu na wiele metrów, widocznemu w oddali słupowi ognia. Był piękny, przypomniał mi naszą ukochaną planetę.

13. Odlot na szczycie

Dworzec Centralny w megalopolis Warszawa nie wyglądał jakoś szczególnie. Ot, kilka poziomów podziemnych do obsługi dwudziestu linii metra, jeden naziemny, będący zabytkiem klasy „O” , gdzie przystanek miała linia atrakcji turystycznej „Twoja podróż w przeszłość - Koleje Mazowieckie”, a także kilka poziomów nadziemnych, ze stacjami dokowania Warsawskyspace'u. Na samym zaś szczycie Dworca, sięgającym wysokości ośmiuset trzydziestu metrów znajdowało się lądowisko dla statków kosmicznych, podzielone na dwie strefy – Schengen, dla przylotów z Układu Słonecznego i Non Schengen, dla całej reszty Wszechświata.
To był piątek trzynastego lipca, dwa tysiące sto trzynastego roku, więc od samego rana modliłem się, by wszystko się udało. Ci cholerni Marsjanie naprawdę nie mogli wybrać sobie lepszej daty na międzygalaktyczne spotkanie na szczycie. I lepszego miejsca. Mieli do tego prawo, w końcu to był czas ich prezydencji w Unii Słonecznej. Tylko oni w tych nadętych, zielonych główkach wiedzieli, dlaczego zamiast jednego ze swych zakutych w metanowym lodzie państw - miast wybrali Warszawę. Może dlatego, że u nas jest cieplej?
Do pomocy w przygotowaniu lądowiska dla Syriuszan dostałem tę sierotę, Kre-Pe-Xi, zielonogłowego. Syriuszanie są specyficzni, nie licząc oczywiście tego, że ich ciała nie do końca są materialne. Straszliwie przewrażliwieni na swoim punkcie. Rozumiem, że podróż w zamrażarkach poprzez piąty wymiar nie należy do najprzyjemniejszych, ale bez przesady. Co zrobił Kre-Pe-Xi, gdy znów cichaczem zalał się Nałęczowianką? Pomylił koordynaty ich lotu. Dobrze, że w ogóle udało im się wylądować, nie dość, że na Ziemi, to nawet na Centralnym. Ale zamiast na Non Schengen, trafili na Schengen i rozwalając cztery skrzydła i trzy stateczniki, rozkraczyli się na środku pasa. Pięć sekund i jedną milisekundę później na horyzoncie pojawił się statek Marsjan, który w ostatniej chwili wyhamował nad statkiem Syriuszan, ale oczywiście przy okazji o niego zahaczył i uszkodził następne cztery skrzydła. Swoje i ich. Po kolejnych, długich jak wieczność, pięciu sekundach i jednej milisekundzie pojawił się statek Wenusjan. I wtedy włączył się alarm przeciwpożarowy. Kre-Pe-Xi zapomniał go wyłączyć. Nad lądowiskiem zamknęła się kopuła, blokując całkowicie ruch powietrzny. Na płytę lotniska wkroczyła grupa BORowców, próbując opanować narastający chaos i uspokoić uzbrajających miotacze plazmy, szykujących się do walki Syriuszan. Nagle uświadomiłem sobie, że oto nadarza się okazja, by sprawdzić działanie mojej nowej zabawki, którą skonstruowałem z części zamiennych różnych statków, podczas długich, nudnych dyżurów. Nazwałem ją „Czasoprzesuwacz”. Spróbowałem z kwadransem. Zazgrzytało, błysnęło diodą i nic. Chwyciłem młotek i stuknąłem raz, może dwa. Ustawiłem dziesięć minut. Tym razem zadziałało. Kazałem więc Kre-Pe-Xi dmuchnąć w balonik, po czym zmusiłem go do połknięcia Alka-Primu, poprawiłem koordynaty dla Syriuszan i wyłączyłem ten cholerny alarm. A potem już wszystko poszło gładko.
Jednak Polak potrafi. Nawet, jak musi współpracować z Marsjaninem. Tylko nie mówcie o tym nikomu.

14. Wujek z Ameryki

Dzień był niezbyt piękny, w zasadzie, to wręcz brzydki. Ołowiane chmury pokrywały większą część nieba. John westchnął, zastanawiając się, dlaczego właściwie dał się namówić na tę wizytę. Franek za to strasznie się cieszył, odkąd tylko go wypatrzył na lotnisku.
- A mogłeś polecieć ze mną – wtrącił, gdy brat przerwał na chwilę słowotok na temat biedy, mięsa na kartki i tego, że dzieciaki nie dojadają.
- Jaśku, braciszku kochany, przecież wiesz, że gdybym poleciał, to nie ożeniłbym się z Krysią no i ojcowiznę tak sprzedawać obcym?
Tak, John wiedział. Mieli obaj szansę uciec do lepszego świata, ale Franka omotała baba. Płaczami i szlochami, że jest w ciąży i jak to tak może być, że on ją chce zostawić i się nie ożenić, zmusiła go do zostania. Nie lubił jej i wcale nie był pewien, czy faktycznie jest w ciąży i czy ojcem aby na pewno jest Franek, chodziły wówczas plotki, że Krysia gdzieś znikała na całe noce a wracała, jakby odmieniona. Jednak przy którejś butelce Franek wyznał, że już po tych zniknięciach brał ją dziewicą, więc dzieciak musi być jego. I został, na biedzie, ledwo wiążąc koniec z końcem, a syn urodził się upośledzony. Zresztą, niedługo potem urodziło im się drugie, tym razem na szczęście zdrowe, ale gdyby John nie podesłał raz na jakiś czas paru dolarów, to w ogóle wszyscy czworo pewnie z głodu by poumierali.
Pekaes był zatłoczony i śmierdzący. Do tego, jak zauważył John, chyba nie miał amortyzatorów.
- Trochę nas wytrzęsło, ty pewnie już przyzwyczajony do luksusów – zagaił Franek, jakby czytając w myślach.
Uśmiechnął się słabo. Faktycznie, odzwyczaił się, chociaż minęło zaledwie dziesięć lat. Szli od przystanku piechotą, widok rodzinnych stron nie ruszył go, uciekł stąd i dziękował za to niebiosom.
- Wujek z Ameryki!!! - przywitał go donośny okrzyk i małe rączki znienacka oplotły mu szyję.
- To właśnie jest Krzysio, mój młodszy – oznajmił z dumą Franek. W progu skromnego domku stała Krystyna, trzymając za rękę...
- A to Jacek, pierworodny – dodał, już bez dumy. John w ostatniej chwili zdusił w gardle okrzyk przerażenia i obrzydzenia. Franek bardzo oględnie pisał w listach o upośledzeniu syna, ale to, co stało w progu, było małym potworkiem. Zdeformowana, łysa czaszka, sprawiająca wrażenie potężnego wodogłowia, nienaturalnie długie, chude kończyny i hipnotyzujące oczy, niemal pozbawione białek. Czteropalczasta, dziwnie powyginana dłoń, oplatała palce Krystyny.
- Witamy w domu, po latach – powiedziała, patrząc gdzieś w dal. Potworek zawtórował jej cichym świstem, wykrzywiając wąziutkie, ledwo widoczne usta w czymś w rodzaju uśmiechu.
***
John próbował pytać, czy byli u specjalistów z Jackiem, jednak żadne nie chciało podjąć tematu. Krysia oględnie stwierdziła, że Bóg takiego go uczynił i tak musi być. Przecież każdy ma swój krzyż i on, Jasiek, na pewno też.
Kolacja była skromna, ale smaczna. Pajda świeżo wyjętego z pieca, pachnącego chleba, biały ser, cebula, a dla Johna nawet znalazło się masło i bawarka. Położył się do snu z mieszanymi uczuciami. Krzysio był przesympatycznym łobuziakiem, bawił się z nim cały wieczór, całkiem przypominał Franka z dziecięcych lat. Ale ten... drugi? Wstrząsnęło nim obrzydzenie.
„Dlaczego mnie nie lubisz, wujku?” - usłyszał nagle i aż podskoczył. W nogach łóżka siedziało to coś, otoczone dziwną, zielonkawą poświatą i wpatrywało się mu prosto w twarz. A do tego, czytało w myślach.
- Kim... czym ty u diabła jesteś? - wychrypiał.
Popatrzył za okno, w rozgwieżdżone niebo.
„Twoim bratankiem” - usłyszał po chwili w umyśle bardzo smutny głos. - „Tak jak Krzyś. I tak bardzo chciałabym, żeby ktoś polubił i mnie.”
 
 
Iscariote 
Wiedźmikołaj


Posty: 4787
Skąd: Łódź
Wysłany: 31 Lipca 2011, 23:43   

Dobra ekipa, chyba jest gites i nic nie pomyliłem. Jak ktoś zauważy jakiś błąd, coś źle przekleiłem itp. to oczywiście pisać na PW, zaraz poprawię.
Miłego czytania zatem :)
 
 
Selena 
Frodo Baggins


Posty: 146
Skąd: Gdańsk
Wysłany: 1 Sierpnia 2011, 00:25   

Mam już 3 faworytów. Głosowanko jutro :wink:
_________________
Głupoty
 
 
terebka 
Filippon


Posty: 3843
Skąd: Nowogródek Pomorski
Wysłany: 1 Sierpnia 2011, 00:48   

Przeczytane. Głosy idą na:

1. Nocne spotkanie.
2. Dziennikarz śledczy.
3. Kwiatki Franciszki.
_________________
SZORTAL
Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne
 
 
 
Selena 
Frodo Baggins


Posty: 146
Skąd: Gdańsk
Wysłany: 1 Sierpnia 2011, 09:19   

Smak siedmiu
Przed bitwą
Odlot na szczycie
_________________
Głupoty
 
 
Iscariote 
Wiedźmikołaj


Posty: 4787
Skąd: Łódź
Wysłany: 1 Sierpnia 2011, 09:46   

O, pierwsze głosy :) Dzięki, dzięki.

Ale pamiętajcie, że komentarze do szortów też są miło widziane. Krótkie, długie, krytyczne i te łechcące ego autora też :mrgreen:

I jakiś anonim zagłosował. Dzieje się sporo :wink:
 
 
Arya 
Stefan Sławiński


Posty: 2628
Skąd: Lublin
Wysłany: 1 Sierpnia 2011, 11:07   

Dziennikarz śledczy, Przed bitwą i Wizyta.
 
 
Matrim 
Kwiatek


Posty: 10317
Skąd: Zagłębie i Wielkopolska
Wysłany: 1 Sierpnia 2011, 11:57   

Przeczytane.

Pierwsze wrażenie? W większości tekstów rażą literówki. Szkoda.
_________________
Scio me nihil scire.

"Nie dorastaj, to jest gupie i nie daje się cofnąć. Podobno." - Martva
 
 
 
Iscariote 
Wiedźmikołaj


Posty: 4787
Skąd: Łódź
Wysłany: 1 Sierpnia 2011, 12:22   

Arya, dzięki za głosy :)
 
 
Anneliese 
Tom Bombadil


Posty: 31
Skąd: 3City
Wysłany: 1 Sierpnia 2011, 19:48   

1. Przed bitwą
2. Wizyta
3. Tu się wahałam, ale jednak Nocne spotkanie.

Z komentami narazie się wstrzymam ;P:
_________________
Truly bitten. TRUE BLOOD.
 
 
Iscariote 
Wiedźmikołaj


Posty: 4787
Skąd: Łódź
Wysłany: 1 Sierpnia 2011, 21:23   

Anneliese, a czemu się wstrzymujesz? Zaostrzasz apetyt autorów na komentarze, a potem dowalisz z grubej rury? :) Dzięki za głosy.

Ja jutro wyruszam na Woodstock. Mam nadzieję coś tam z telefonu raz na jakiś czas wejść na forum i zerknąć jak głosujecie. Ale może być tak, że się nie uda, więc z góry przepraszam.
Ale jak co, to na półmetek głosowania, czyli niedzielę, już będę. :)
 
 
dziko 
Yoda


Posty: 949
Skąd: Warszawa
Wysłany: 1 Sierpnia 2011, 21:48   

Mam mieszane uczucia. Fikuśny temat wysoko ustawił poprzeczkę, językowo szorty są w miarę OK, ale z pomysłami tak sobie, czasem jakby nieco na siłę, albo jakiś niezrozumiały patos na przekór zdawałoby się lekkiemu tematowi. Pomarudziłem, ale głosy będą:

PUNKTY dla sympatycznych Kwiatów Franciszki i bezpretensjonalnej Wizyty.

Wyróżnienia dla zgrabnie napisanych: Nocnego spotkania i Odlotu na szczycie.
_________________
pozdrawiam - Bartek
Dzikopis
 
 
marcolphus 
Batman


Posty: 514
Skąd: Kraków
Wysłany: 2 Sierpnia 2011, 07:23   

Dopóki nie przeczytałem końcowych szortów myślałem, że po raz pierwszy kliknę "żadne". Ale aż tak źle nie jest...

Smak siedmiu - nie zrozumiałem
Ufok i siekierka zagłady - j.w.
Nocne spotkanie - j.w. - jest tu jakaś puenta?
Dziennikarz śledczy - słabe
Przed bitwą - bardzo słabe
Nie mam oczu, a chciałbym widzieć... - bełkot
Na strychu - słabe
Zielony - głupie
Sanczo - nie zrozumiałem
Wizyta - niezłe
Kwiatki Franciszki - najlepsze!!
Polska dla Polaków - słabe
Odlot na szczycie - zabawne
Wujek z Ameryki - bardzo dobre

Puntky wędrują do Kwiatków Franciszki (podejrzewam, że wygra), Wujka z Ameryki, Wizyty i Odlotu na szczycie. Reszta - do piachu ;-)
 
 
 
Wojtek 
Dupek żołędny


Posty: 260
Skąd: Kraków
Wysłany: 2 Sierpnia 2011, 09:46   

fajnie że pojawiają się coraz konkretniejsze recenzje - ze swojej strony (ale nie powiem dokładnie z której ;) - poproszę o jak najwięcej konkretnych uwag, bo traktuję to jak trening (wsio ma swoje zady i walety :P

to taka prośba z mojej skromnej strony :)
_________________
This day I'll mend my boat and journey as it chances
west down the withy-stream, following my fancies!'
 
 
feroluce 
Sky Captain


Posty: 154
Skąd: znad wody
Wysłany: 2 Sierpnia 2011, 19:31   

Witam

Dawno mnie nie było, w końcu jednak zajrzałam do szortów. I właściwie mogłam sobie darować, bo edycja słabiutka. Ale nie, twardo przeczytałam wszystkie, więc ocenię. Przynajmniej będzie okazja się powyzłośliwiać.
Ostrzegam - będę gryzła!

Smak siedmiu
Obiad na wynos

Zaczyna się świetnie - informacją, że niebo zapłonęło po raz pierwszy (więc nie ostatni) na niebiesko, ale "ja nie o tym, bo przecież już wtedy nie żyłem". Kwiiii! Prekognicja jak się patrzy. Jeszcze potrafię zrozumieć opisywanie wydarzeń przed zgonem po śmierci, ale wydarzeń po niej?? Potem jest tylko lepiej. Trzy czwarte tekstu to pseudopoetycki bełkot nie niosący żadnej informacji - bo niby o czym jest? Widoczki, poprzetykane (chyba) żywymi ludźmi, to - tak mi się zdaje - miało nastrój budować, zamiast tego po głowie krążyła mi jedna myśl: "przejdziesz Ty końcu do rzeczy?!" No i Autor przeszedł. Na puentę zareagowałam dzikim chichotem - wybaczcie, ale nie dałam rady przyjąć tego na serio. Stanęło mi mi przed oczami, jak ten Alien urządza sobie przebieżkę (dla zdrowia chyba, innego uzasadnienia nie widzę) przed obiadem, który - zamiast zwyczajowo leżeć w plecaku wycieczkowicza - biegnie sobie grzecznie za nim. Co ma się biedny obcy przemęczać z noszeniem <Luce ociera łzy śmiechu>.
2/10

Ufok i siekierka zagłady
W poszukiwaniu zaginionego sensu

Ten szort to studium złej kompozycji. Trzy czwarte tekstu jakiś mutant szuka kumpla, wyrzeka etc. po to tylko, by pojawiająca się jak Deus ex machina baba go utłukła. Ja się pytam, po co więc cały ten przegadany początek? Do tego logika wzięła wolne. Bohater całkiem spory się wydawał, nagle się tej całej Magdalenie ubzdurało, by go zabić i zjeść? Ni stąd i z owąd? Chłopak tam mieszkał - lata całe, sądząc z opisu otoczenia. O sensie kawałka o niewidzeniu i wpadaniu na krzaki w kontekście wcześniej opisanego starannego szukania już nawet się nie wypowiadam, bo to zasługuje na malowniczy facepalm. Mogłabym się nad tym szortem długo znęcać, ale nie ma nad czym. Jest tak zły, że nawet pośmiać się nie da.
1.5/10

Nocne spotkanie
Do czego potrafi posunąć się prawdziwy miłośnik, by sobie pobluzgać bez skutków ubocznych

Zastanawiam się, co powiedzieć, by mój komentarz nie był równie niecenzuralny jak zdanie, stanowiące puentę szorta. Może tak: na swój sposób podziwiam Autora - poświęcił trzy tysiące znaków (z hakiem), by uzasadnić użycie na forum wyrażenia "pocałuj mnie w <cenzura>", tak, by nie dostać za to ostrzeżenia. Nie szkoda było czasu? (Nie piszę papieru, bo ten podobno wszystko przyjmie - w odróżnieniu od czytelników).
3/10
_________________
Nie ma rzeczy niemożliwych.
 
 
Martva 
Kylo Ren


Posty: 30898
Skąd: Kraków
Wysłany: 2 Sierpnia 2011, 19:53   

feroluce napisał/a
Chłopak tam mieszkał - lata całe, sądząc z opisu otoczenia.


Yyyyy...
_________________
Potem poszłyśmy do robaków, które wiły się i kłębiły w suchej czerwonej glebie. Przewracały błoto i uśmiechały się w swój robaczy sposób, białe, tłuste i bezokie.
-Myślimy, ze słuszne jest i właściwe dla dziewczyny, by umarła. Dziewczyny muszą umierać, jeśli robaki mają jeść, jest w najwyższym stopniu słuszne, aby robaki jadły.

skarby
szorty
 
 
feroluce 
Sky Captain


Posty: 154
Skąd: znad wody
Wysłany: 2 Sierpnia 2011, 19:59   

Dziennikarz śledczy
A reszta gdzie?

Dokładnie to stanęło mi w głowie po przeczytaniu tego tekstu. W sumie nie jest to złe, całkiem nawet ciekawe, przyzwoicie w miarę napisane - tylko, że nie jest szortem. Nie jest nawet fragmentem dłuższego opowiadania przystosowanym jako szort. To dosłownie pierwsza strona sporo dłuższego tekstu, która zupełnym przypadkiem zaplątała się do edycji. Mamy całkiem zgrabnie zawiązaną akcję, wprowadzonych bohaterów... i limit znaków się skończył. Swoją drogą, uważam za znamienne, że Autor nie uznał za ważne, by wyjaśnić cokolwiek, ale kielonek musiał się pojawić. Ciekawe, coby na to powiedział Freud?
4/10

Przed bitwą
Odgrzewane kotlety po raz kolejny - byle tylko nie zatruć się jadem kiełbasianym...

Tragicznie, koszmarnie, rozpaczliwie przewidywalne (reszty epitetów daruję, dalej w ten deseń). Biorąc pod uwagę, że stoi na tzw zaskakującej puencie, to chyba lepszym określeniem byłoby, że leży. Jak długi. I nawet nie podryguje, bo spalonego pomysłu nie ratuje język, niby bez większych zastrzeżeń, ale zupełnie bez polotu, ani sztampowi bohaterowie. Żarty wplecione w fabułę też są mierne (ten król wycinający teksty na stole - to miało być śmieszne, tak?). Ogólnie jedna wielka NUDA.
2/10

Nie mam oczu, a chciałbym widzieć...
O tym, jak poetyzm morduje logikę (ze szczególnym okrucieństwem)

O Panie Zastępów, co to było?! W komentarzu marcolphusa, padło: "bełkot", mnie pozostaje podpisać się pod tym rękami i nogami. Bezsensowny bełkot, dodam, skąd bohater w ostatnim akapicie wie, że ufoki się uśmiechają, skoro tego nie widzi? Pomijam tak drobny szczegół, że dysponując tak zaawansowaną techniką, by wykończyć superkomputer i latać tunelami podprzestrzennymi, mogliby chyba go zwyczajnie naprawić? Ale nie, przecież misi być nie tylko bełkotliwie, ale i drrrrrmatycznie :/
0.5/10
_________________
Nie ma rzeczy niemożliwych.
 
 
feroluce 
Sky Captain


Posty: 154
Skąd: znad wody
Wysłany: 2 Sierpnia 2011, 20:10   

Na strychu
No i?

Mamy scenkę. Obrazek. Ciekawy nawet, pomysł na Obcych interesujący, choć może nieszczególnie oryginalny. Ładnie zakomponowany, Autor zaczął od wyobcowania, a potem dopiero je wyjaśnił. W tekście jest parę literówek, przydałoby się go doczyścić, ale i pod względem językowym źle nie jest. Tyle tylko, że sam, wyrwany z kontekstu, spowodował u mnie li jeno wzruszenie ramionami. Przybyli, znaleźli kota, zabrali go, poszli sobie. Zero jakiegoś przekazu. Tekst byłby niezły jako scena w większej całości, sam to tylko: "no i co z tego?" Szkoda w sumie, bo potencjał jest.
5/10

W ten sposób dobrnęłam do połowy. Reszta w innym czasie, bo poziom skomentowanych szortów mózg mi zlasował. Muszę odpocząć.

pozdrawiam

Luce
_________________
Nie ma rzeczy niemożliwych.
 
 
Agi 
Modliszka


Posty: 39270
Skąd: Wielkopolska
Wysłany: 2 Sierpnia 2011, 20:45   

feroluce dziękuję, poprawiłaś mi humor. :mrgreen:
Od dawna nic mnie tak nie ubawiło, jak lektura Twojej oceny mojego tekstu.
 
 
Anneliese 
Tom Bombadil


Posty: 31
Skąd: 3City
Wysłany: 2 Sierpnia 2011, 21:00   

O tak, piękne komenty, acz nie zgodzę się z nimi (do końca). Poproszę o więcej :mrgreen:
_________________
Truly bitten. TRUE BLOOD.
 
 
Martva 
Kylo Ren


Posty: 30898
Skąd: Kraków
Wysłany: 2 Sierpnia 2011, 21:04   

feroluce napisał/a
ale kielonek musiał się pojawić. Ciekawe, coby na to powiedział Freud?


Pewnie by zapytał czy znasz takie przysłowie o bratankach.

Jeeeeżu, miałam nie komentować komentarzy, miałam nie komentować komentarzy, miałamniekomentowaćkomentarzyniedobraja.
_________________
Potem poszłyśmy do robaków, które wiły się i kłębiły w suchej czerwonej glebie. Przewracały błoto i uśmiechały się w swój robaczy sposób, białe, tłuste i bezokie.
-Myślimy, ze słuszne jest i właściwe dla dziewczyny, by umarła. Dziewczyny muszą umierać, jeśli robaki mają jeść, jest w najwyższym stopniu słuszne, aby robaki jadły.

skarby
szorty
 
 
RedActor 
Jaskier


Posty: 87
Skąd: Lublin
Wysłany: 2 Sierpnia 2011, 21:35   

Komentuję i oceniam mocno wqr…ny, bo myślałem nad fabułą szorta długo i w końcu nic nie wymyśliłem. A innym się udało. Marność i lipa. To pooceniam dzisiaj trochę kapryśnie, a co tam.

Smak siedmiu – nie panimaju :( Kto, co, gdzie, kiedy, dlaczego? Za ile? Jest wzniośle i poetycko ale bełkotliwie, nie chce mi się wgryzać.

Ufok i siekierka zagłady – fajnie się to czytało do pewnego momentu, ale zakończenie sprawia wrażenie wymuszonego. Tak jakby autor próbował na siłę wcisnąć w tekst ufoki i bratanki. Zapowiadało się dużo lepiej, niż się skończyło.

Nocne spotkanie – taka tam anegdotka. Może nawet odrobinę zabawne. Ujdzie, ale mistrzostwo świata to nie jest.

Dziennikarz śledczy – całkiem niezłe. Daję punkt bo sam myślałem o czymś podobnym ;)

Przed bitwą – może i przewidywalne, jak pisała Feroluce, ale mnie rozbawiło. Sympatyczne. Daję punkt, a co mi tam

Nie mam oczu, a chciałbym widzieć... – nie rozumiem i szczerze mówiąc nawet nie próbowałem, bo mnie nie zachęciło.

Na strychu – nawet niezłe. Jest fabuła, jest punkt zwrotny, coś się dzieje, pojawia się tło. Bez rewelacji, ale może być. Punkt, co będę żałował.

Zielony – ot, taka sobie scenka. Bez rewelacji, ale nawet ma swój urok. Punktu nie dam, bo inne były lepsze, ale może być.

Sanczo – jakiś pomysł w tym jest, może nawet na swój sposób zabawne, ale jednak czegoś brakuje. Może fabuły? Poza tym ze bohater się przewrócił i poszedł do knajpy w sumie nic tam się nie dzieje.

Wizyta – takie sobie. Nie grzeje, ni ziębi. Użyłbym popularnego zwrotu z czarnymi wężami, ale nie chcę używać brzydkich słów.

Kwiatki Franciszki – może być, ale nie zachwyca.

Polska dla Polaków – nie jest takie ostatnie, choć też i nie wyróżnia się niczym szczególnym. Może być, ale na długo w pamięci nie zostanie.

Odlot na szczycie – doceniam koncept, raz nawet się uśmiechnąłem, ale nic poza tym. Takie sobie. Nienajgorsze na tle reszty, sprawne, ale jakoś mnie nie porwało.

Wujek z Ameryki – a to nawet mi się spodobało. Może zagrało prawo wydźwięku, bo w końcu ostatnie, ale tak jakoś sympatycznie zagrało na koniec. Może trochę naciągany, ale daję punkt.
_________________
Prwdzw twrdzl n ptrzbj smgłsk
 
 
Bellatrix 
Batman


Posty: 531
Skąd: Warszawa
Wysłany: 3 Sierpnia 2011, 14:27   

Mnie tam jak zwykle komentarze Feroluce podobają się bardziej niż większość szortów :D (o ile nie wszystkie ;) )
 
 
Anneliese 
Tom Bombadil


Posty: 31
Skąd: 3City
Wysłany: 3 Sierpnia 2011, 23:02   

No dobra, w najbliższym czasie się wypowiem (jak tylko wytrzeźwieję). Miło nie będzie. :mrgreen:
_________________
Truly bitten. TRUE BLOOD.
 
 
Matrim 
Kwiatek


Posty: 10317
Skąd: Zagłębie i Wielkopolska
Wysłany: 4 Sierpnia 2011, 11:07   

feroluce napisał/a
Przynajmniej będzie okazja się powyzłośliwiać.
Bellatrix napisał/a
jak zwykle komentarze Feroluce podobają się bardziej niż większość szortów :D
Anneliese napisał/a
Miło nie będzie. :mrgreen:


Hmm, jakaś świecka tradycja? :roll:

Chyba jednak coraz bardziej szorty stały się elementem rywalizacji, niestety. "Jak jest źle, to trzeba ud**ić bardziej", szczególnie jeśli tylko się patrzy z boku.

Fakt, niektóre teksty dobre nie są, ale może warto by pochylić się nad nimi i wskazać JAK je poprawić, zamiast tylko wyśmiewać CO jest nie tak. Bo złośliwe komentarze stały się stałym elementem szortowym, z wiecznym narzekaniem, jakie to wszystko słabe (od osób nie biorących udziału w szczególności). To taka drobna "dygresja meta".
_________________
Scio me nihil scire.

"Nie dorastaj, to jest gupie i nie daje się cofnąć. Podobno." - Martva
 
 
 
Martva 
Kylo Ren


Posty: 30898
Skąd: Kraków
Wysłany: 4 Sierpnia 2011, 11:20   

Matrim napisał/a
zamiast tylko wyśmiewać CO jest nie tak


No co Ty, 'nie zrozumiałem, ale się przy*dolę' Ci się nie podoba?
_________________
Potem poszłyśmy do robaków, które wiły się i kłębiły w suchej czerwonej glebie. Przewracały błoto i uśmiechały się w swój robaczy sposób, białe, tłuste i bezokie.
-Myślimy, ze słuszne jest i właściwe dla dziewczyny, by umarła. Dziewczyny muszą umierać, jeśli robaki mają jeść, jest w najwyższym stopniu słuszne, aby robaki jadły.

skarby
szorty
 
 
Matrim 
Kwiatek


Posty: 10317
Skąd: Zagłębie i Wielkopolska
Wysłany: 4 Sierpnia 2011, 11:21   

No, niezbyt.
_________________
Scio me nihil scire.

"Nie dorastaj, to jest gupie i nie daje się cofnąć. Podobno." - Martva
 
 
 
Anneliese 
Tom Bombadil


Posty: 31
Skąd: 3City
Wysłany: 4 Sierpnia 2011, 11:25   

Jeszcze nie zdążyłam nic skrytykować, a już pojawiła się krytyka...
_________________
Truly bitten. TRUE BLOOD.
 
 
Matrim 
Kwiatek


Posty: 10317
Skąd: Zagłębie i Wielkopolska
Wysłany: 4 Sierpnia 2011, 11:29   

Anneliese, nie chodziło mi o Twoją krytykę, tylko zapowiedź, nazwijmy to, tonu. Wpasowała się we wcześniejsze wypowiedzi i skłoniła mnie do refleksji.

Komentuj i krytykuj. Ja nikomu prawa nie odmawiam.
_________________
Scio me nihil scire.

"Nie dorastaj, to jest gupie i nie daje się cofnąć. Podobno." - Martva
 
 
 
Wojtek 
Dupek żołędny


Posty: 260
Skąd: Kraków
Wysłany: 4 Sierpnia 2011, 11:36   

a moja dygresja meta będzie jednak inna - podtrzymuję chęć otrzymania jak największej ilości informacji - mogą być z różnych "półek" (choć momentami ciężko się czyta jak po tobie jeżdżą - ale to część tej "zabawy" w twórcę, trza się naumieć przyjmować "na klatę" najróżniejsze rzeczy)
złośliwości interpretuję jako po prostu pewna "konwencja bycia", która jest modna (jest jakoś tak, że współczynnik cytowań jest pewnie znacznie większy u Kuby Wojewódzkiego niż np u Stanisława Lema - oczywiście mówię tu o "głównym nurcie" naszej kultury)

jak dla mnie to trening (i odkryję się trochę: pomimo tego, że zbieram aktualnie raczej cięgi :) - to lepiej je dostać tu niż po wydaniu grubego tomu

czytelnik ma wadę pt - nie ma świadomości (i nie jest mu to do niczego potrzebne) ile wysiłku autor włożył
ma jednak ogromną zaletę - ma dystans, którego nie ma autor - i może szybko ocenić co wyszło a co nie (a autorowi to pewnie potrzeba by z miesiąca by odłożyć do szuflady, poczekać i potem dopiero świeżym okiem spojrzeć - a i tak nie ma pewności że się zdystansował)

w ocenach zawsze pewna prawda jest - tylko problem jest żeby oddzielić złośliwość dla czystej przyjemności dokopania komuś, od realnej oceny że coś było po prostu złe, albo miało niezbyt dobre elementy

tak więc spoko: dlatego apeluję wciąż o więcej konkretów, choć i opinie że coś ogólnie było dobre/złe też są ok - bo raczej nie są "przyprawione"

ufff tyle ;)
_________________
This day I'll mend my boat and journey as it chances
west down the withy-stream, following my fancies!'
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Partner forum
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group