Strona Główna


UżytkownicyUżytkownicy  Regulamin  ProfilProfil
SzukajSzukaj  FAQFAQ  GrupyGrupy  AlbumAlbum  StatystykiStatystyki
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj
Winieta

Poprzedni temat «» Następny temat
Szorty - Róże i pistolety

Róże czy pistolety?
Kind of magic
2%
 2%  [ 3 ]
Promocja
1%
 1%  [ 2 ]
Bye bye
3%
 3%  [ 4 ]
Sztuczka z bańką
5%
 5%  [ 7 ]
Na placu w Tos Purras
7%
 7%  [ 10 ]
Ja, Róża
14%
 14%  [ 19 ]
Zaćmienie
1%
 1%  [ 2 ]
Jak kryształ
6%
 6%  [ 9 ]
Misja ocalenia człowieka
3%
 3%  [ 4 ]
Transakcja
0%
 0%  [ 1 ]
Rzeźnik z Londynu
6%
 6%  [ 8 ]
Epilog
7%
 7%  [ 10 ]
Fajfoklok
10%
 10%  [ 14 ]
Proszę wstać! Sąd idzie!
5%
 5%  [ 7 ]
Ostatnie zlecenie
0%
 0%  [ 1 ]
Neurołowca
10%
 10%  [ 13 ]
Kurz
3%
 3%  [ 5 ]
Działka
7%
 7%  [ 10 ]
Głosowań: 48
Wszystkich Głosów: 129

Autor Wiadomość
Stormbringer 
Marsjanin


Posty: 2243
Skąd: inąd
Wysłany: 28 Lutego 2009, 13:55   Szorty - Róże i pistolety

Niniejszym oddaję w Wasze ręce 18 nowych tekstów i 3 głosy do rozdysponowania.
Miłej lektury!


Kind of magic

Stałem około dwustu metrów od sceny. Kolorowy tłum falował ospale w oczekiwaniu na następny numer. Panował zgiełk żywiony rozmowami i krzykami, gdzieś ktoś zagwizdał. Zza ciemnych okularów (od czasu operacji moje oczy przejawiają irytującą wrażliwość) obserwowałem rozentuzjazmowany tłum fanów.
Moich fanów...
Z zamyślenia wyrwała mnie eksplozja wrzawy. Owacja na tysiące gardeł.
Roger własnie zapowiedział nastepnych wykonawców. Pierwsza na scenia pojawiła sie Annie.
Typowy image: blada cera, ulizane włosy, teatralna maseczka (jakby wrośnieta w skroń) i rozłożysta, kiczowata czarna suknia błyszcząca srebrem zdobień; całość kojarzyła się z ogromną usmiechniętą pajęczycą (czy pająki potrafią się uśmiechać?) czającą się na ofiarę.
Zaraz za nią na scenę wyszedł David. Jego jasnozielony garnitur nijak nie wpisywał się w stylistykę Annie.
Zadudnił bas. Przedstawienie musi trwać.
Wczesniej zdołałem się przecisnąć bliżej sceny i przez sekundę złapałem kontak wzrokowy z Brianem. Przez moment wydawało mi się że mnie poznał, lecz on po chwili wrócił do strojenia gitary - operacja przyniosła oczekiwane skutki.
Powłóczyłem się jeszcze trochę w tłumie. Troche wkurzył mnie ten wyjący rudy pajac, który wyskoczył na scene w kuliminacyjnym momencie, jakby nie było naszego hymnu. Zastanawiam sie kto go wybrał do tego kawałka...


Promocja

Ubrany w sutannę mężczyzna w średnim wieku podszedł do stojącego przy oknie młodzieńca, objął go wpół i namiętnie pocałował w usta.
- Adam, dobrze, że jesteś.- wyszeptał czule.
- Kiedy to się skończy! Kiedy nas zaakceptują wreszcie! Czy Bóg nam wybaczy, Piotr! – w głosie Adama czuć było gniew i pretensję.
- Nie wiem, ale musimy już iść. - Delikatnie pogłaskał Adama po plecach. Jego starannie wypielęgnowane dłonie pieściły ciało młodzieńca z nieukrywanym pożądaniem.
- Nigdzie nie pójdę, zostaw mnie! Nie mają prawa nas tak traktować! – histeryczny głos Adama odbijał się od pustych ścian. Gwałtownie odepchnął duchownego, jednocześnie odwracając się do niego tyłem.
- Proszę, uspokój się! Nie wygramy z nimi, przecież wiesz…- mężczyzna zawiesił głos.
- Piotr, jak możesz tak mówić! Kochasz mnie, prawda, kochasz? – Adam rozpłakał, szloch wstrząsał całym jego ciałem. Piotr ogarnął go ramieniem i przytulił do siebie. Poczuł zniewalający zapach perfum, które sam mu kiedyś podarował.
- Chodź, proszę, czekają na nas – szepnął ksiądz zniecierpliwionym głosem, nerwowo poszukując wzrokiem ukrytych kamer. Złapał Adama za rękę i jak małego chłopca poprowadził w stronę wejścia do amfiteatru, gdzie czekała na nich publiczność.
Wkroczyli do środka, snopy reflektorów oślepiły ich na moment. Nie zauważyli, że po lewej stronie stał olbrzymi ekran, na którym pokazywano zbliżenia ich twarzy, a nad nimi galopujące w szalonym tempie statystyki oglądalności. Po sekundzie martwej ciszy rozległy się wściekłe ryki widowni.
- Zabić pedałów! Cioty do Izraela! Pingwiny do gazu! Śmierć gnidom!
Wrzaski tłumu wzmagały się na sile. Wtem rozległ się donośny gong, oznajmiający zakończenie losowania i wyniki ankiety, przeprowadzonej wśród publiczności. Na ekranie pojawiły się nazwiska wybrańców z widowni oraz pulsujący czerwonym światłem werdykt widzów.
Wylosowani ochotnicy wpadli na scenę. W rękach dzierżyli bejsbolowe pałki. Napastnicy jak stado wygłodniałych wilków szybko okrążyli swoje ofiary. Pewni swoje zdobyczy zaatakowali. Padł pierwszy cios. Potem kolejne. Głowa młodzieńca rozprysła się na strzępy. Tłum szalał z zachwytu. Ciało duszpasterza upadło na podłogę. Rozległa się burza oklasków.

W tym czasie na scenie pojawił się ponownie Andrzej Skarga, dyrektor handlowy koncernu Human Roses. Triumfował po raz kolejny. Podszedł do leżących nieruchomo ciał i nisko się ukłonił. Wiedział już, że pomimo głębokiego kryzysu gospodarczego odniósł wielki sukces. Zdobył nowych i wiernych klientów na sprzęt gospodarstwa domowego z serii żyd-2009 i klecha-2008. W głowie pojawiły się już nowe plany, związane z promocją innych modeli: szwab-2006 i cygan-2005.


Bye bye

Krzywo zawieszony obraz okazał się pierwszym znakiem, który powinien zwracać uwagę. Portier nie przypominał sobie, by wcześniej wzbudzał zainteresowanie. Wchodząc po schodach mógł tego zwyczajnie nie zauważyć. Chociaż z drugiej strony przestronne domostwo zaplanowano z matematyczną precyzją, a ewentualne odchylenia
od normy były wysoce mało prawdopodobne. Poprawił malowidło i zignorował podświadome ostrzeżenie. Niepokój ogarnął go poniewczasie. Niewielkie, prawie niezauważalne przebarwienie w oku skrzywiało spojrzenie na rzeczywistość. Olśnienie spłynęło o jeden znak za późno.
Drugim symptomem, który przeciętnego człowieka przyprawiłby o stan przedzawałowy był kręty korytarz na drugim piętrze. Jeszcze niedawno kończył się wyjściem na strych. Teraz wyprowadził portiera na ścianę z fałszywym oknem. Rozchylił okiennice i pomacał schowane za nimi cegły. Prawdziwe. Musi zapytać właścicieli, czy robili ostatnio przebudówkę, o której zapomnieli mu wspomnieć. Taka dziwna, budowlana zmiana była do nich podobna, tylko gdzie wstawili drzwi na strych?
Plama na źrenicy pulsowała coraz mocniej. Przetarł palcem oko zmniejszając mrowienie. To będzie ciężki obchód. Zachodnie skrzydło nie wzbudzało zastrzeżeń. Idealnie białe ściany. Antyczne kredensy, bogato zdobione gobeliny, wiszące zegary – wszystko lśniło. Od tej pedantycznej czystości czasem zbierało mu się na wymioty.
Trzeci znak ukrył się w ogrodzie. Portier minął żywopłot z tui, starannie przycinany zgodnie z zaleceniami projektanta. Płaczące wierzby majestatycznie kołysały głowami.
Na moment pozwolił, by piękno natury nim zawładnęło. Wtedy przeżył szok. Krzak dzikich róży stanowiący serce i zarazem zwieńczenie ogrodu, ktoś doszczętnie oskubał z kwiatów. Gdy próbował je pozbierać, obracały się w proch. Jego donośny szloch wypełniał zielone alejki. Któż tak bestialsko potraktował bezbronną roślinę?
Przeszywający ból nagle zaczął rozsadzać czaszkę. Przycisnął drżące dłonie do skroni. Płatki róż zatańczyły. Ogród stopniowo rozmazywał się przed oczami. Kamienne płyty coraz bardziej przypominały kuchenne kafelki, żywopłot zielono-brązowe szafki z wysuniętymi szufladami. Kołyszące się wierzby okazały się jedynie żarówkami zwisającymi z sufitu na długich kablach, poruszających się za każdym razem, gdy na pobliską stację przyjeżdżał pociąg. Portier próbował się podnieść z posadzki, ale jedyne co był
w stanie zrobić, to doczołgać się do holu...
...Kostnica zalatywała trupem, bo czym innym miała cuchnąć. Komisarz wziął głęboki oddech i pchnął energicznie drzwi. Na stołach leżały cztery ciała. Ładna blondynka na oko dwadzieścia trzy. Rosły murzyn nieznacznie posiniaczony, za to pozbawiony genitaliów. Colthy uśmiechnął się pod nosem, pewnie żona przyłapała go z kochanką. Trzecia w kolejce była topielica. Rozkład ciała wskazywał na to, że nie spieszyli się z jej odnalezieniem. Ostatnie zwłoki interesowały go najbardziej.
- Tu nie wolno wchodzić...aaa to pan – patolog odłożył skalpel. – Właśnie skończyłem sekcję. Kaliber 44, ładna dziura przynajmniej z tej strony – przekręcił głowę portiera – a tu mielone. Ślady prochu na prawej dłoni i przy ranie wlotowej na skroni. Nie mógł nie trafić. Plama na lewym oku mogła powstać w wyniku wylewu, ale biorąc pod uwagę, że mam tylko kawałek mózgu gwarancji nie daję. Poza tym jak na faceta po czterdziestce zdrów, jak ryba – spojrzał na stojącego obok mężczyznę. – Chce pan coś jeszcze wiedzieć, komisarzu?
- Pistoletu tam gdzieś nie znalazłeś doktorku?


Sztuczka z bańką

- Nie daj się długo prosić – błagał Piotrek.
On, Adam i Marcin siedzieli na łące pod drzewem. Był piękny, letni dzień, słońce prażyło radośnie. Chłopaki popijali zimną colę z pobliskiego spożywczaka i zbijali bąki.
- Właśnie – wtórował mu Marcin. – Weź, pokaż ten numer.
- Przecież wiecie, że nie da rady bez kwiatu. A tu same dmuchawce – Adam wykonał szeroki ruch ręką demonstrując raczej jednolitą florę polany.
Piotrek sięgnął do plecaka i zamarł na moment wiodąc z konspiracyjną miną po kolegach.
- Tadaaam! – wykrzyknął, energicznym ruchem wyciągając kwiat.
Kwiat okazał się być czerwoną różą, zakoszoną pewnie z osiedlowego ogródka. Piotrek podał ją Adamowi. Ten przyglądał się jej przez chwilę.
- Dobra, może być.
Powąchał delikatnie, kiwnął głową z uznaniem i uśmiechnął się lekko. A potem zaciągnął się głęboko przytrzymując zapach w płucach jak dym tytoniowy. Na wdechu sprawdził, czy koledzy na pewno patrzą.
Patrzyli. W zasadzie bardziej adekwatne określenie powinno brzmieć: wgapiali się. Bo i nie odrywali wzroku, niczym pięciolatki obserwujące po raz pierwszy w życiu pokaz magicznych sztuczek. Co zresztą nie było zbyt dalekie od prawdy.
Adam zakrył jedną dziurkę od nosa palcem i zaczął niezbyt mocno, ale równomiernie wypuszczać powietrze drugą. Zawartość płuc nie wylatywała jednak w eter, a formowała przezroczystą, mieniącą się kolorami tęczy bańkę. Ostatnim gwałtownym dmuchem Adam zakończył proces i bańka oderwała sie od twarzy. Leniwie poszybowała w górę.
Obaj obserwatorzy patrzyli na tę scenę z szeroko otwartymi buziami. Piotrek szturchnął Marcina.
- Patrz teraz – wyszeptał.
Adam wyciągnął przed siebie rękę, którą do tej pory zakrywał dziurkę od nosa, złożył palce w kształt pistoletu i wycelował w bańkę. Poderwał dłoń lekko w górę i w tył, symulując odrzut i bańka pękła. Adam opuścił ramię, wziął głęboki wdech, tym razem już bez kwiatka i oparł sie wygodnie o pień drzewa.
- Jak to zrobiłeś? – wydukał Marcin, który widział sztuczkę pierwszy raz w życiu i wciąż nie do końca mógł uwierzyć w to, co zobaczył.
- Nie wiem – Adam wzruszył ramionami. – Po prostu mi wychodzi. Wącham kwiatek i już.
- A jak do niej strzeliłeś?
- Też nie wiem. Po prostu jak tak robię, to ona zawsze pęka. Jedni potrafią złożyć język w trąbkę, inni ruszają uszami, albo brwiami, a ja potrafię takie coś.
Marcin wciąż był pod wrażeniem.
- A mogę ja też strzelić?
Adam wzruszył ramionami. Sięgnął po różę i powtórzył całą sztuczkę. Bańka oderwała się i wolniutko uniosła w powietrze. Adam pokazał zapraszający gest.
Marcin złożył dłoń i zasymulował odrzut. Nic się nie stało. Spróbował jeszcze raz, a potem z drugiej ręki. Wstał i poprawił na stojąco. Zaczął strzelać niczym rewolwerowiec, ale bańka niewzruszenie szybowała sobie w najlepsze. Adam i Piotrek pokładali się ze śmiechu.
Marcin zmęczony próbami podszedł w końcu do bańki i przekłuł ją palcem.
- Clint Eastwood to z ciebie żaden – Piotrek podsumował wyczyn kolegi. Pociągnął łyka coli i głośno beknął. Fajny był ten dzień.


Na placu w Tos Purras

Główny plac miasteczka Tos Purras miał kształt okręgu. Ulice rozchodziły się odeń promieniście, na samym zaś środku, w otoczeniu wystawnych kamienic, zielenił się skwer. Ragos przystanął na jego skraju, opierając się ramieniem o jedno z drzew. Miał stąd dobry widok na okolicę.
Czekał na swój kontakt.
- Jak go rozpoznam? - spytał poprzedniego dnia, gdy przekazywano mu szczegóły zadania.
- Będziecie mieć róże.
Ragos uważał te metody za zbyt melodramatyczne, ale co było robić? To miała być jego pierwsza misja. Wetknął więc czerwony kwiat w klapę swego wytartego płaszcza i czekał.
Był upalny, letni dzień. Agent zadarł rondo skórzanego kapelusza, by lepiej widzieć przechodniów. A było ich tu co nie miara. Eleganckie damy z kotami na łańcuszkach, dżentelmeni w szytych na miarę garniturach, dzieci z drewnianymi zabawkami, kupcy w fartuchach i spoceni tragarze. To tu, to tam, przemykali też alchemicy w zwiewnych, cechowych szatach.
Dziesiątki twarzy. Ragos biegał wzrokiem od jednej postaci do drugiej, próbując wypatrzyć tę właściwą. Lada chwila powinna tu być.
Niecierpliwym gestem sięgnął za pazuchę, gdzie w kaburze tkwił nowiutki, trzystrzałowy pistolet. Obecność broni dodawała otuchy.
Mężczyzna kolejny raz przypomniał sobie słowa, które usłyszał na odprawie. "Przyjdzie na pewno", powiedziano mu. "Wtedy go wyeliminuj. Możesz zrobić to od razu, o ile masz jaja. Ale lepiej gdzieś się oddalcie. Wymyślisz jakiś pretekst, ale kontakt ma umrzeć, to jedyna kara za zdradę. Ciała nie ruszaj, zajmiemy się resztą."
Słowa te dźwięczały Ragosowi w głowie gdy tak stał pod drzewem. Zastanawiał się, kto przyjdzie. Może to ten dyszący grubas z teczką? Albo tamten wysoki inteligent w okularach? Nie, żaden z nich nie niósł róży.
Agent chciał mieć to już za sobą. Kapelusz grzał go w głowę, krople potu spływały po plecach. To był jeden z tych dni, gdy wszystko go drażniło.
Wtedy jednak wydało mu się, że w tłumie dostrzegł jakiś jaskrawy kolor. Wytężył wzrok.
Tak! Róża! Ragos niemal się ucieszył, ale w tej samej chwili dostrzegł, kto ją niesie.
Dziewczyna miała może siedemnaście lat. Kręcone, kasztanowe włosy opadały jej na ramiona. Odziana była w niebieską sukienkę, skrojoną wedle najnowszej mody. W dłoni trzymała niewielką torebkę. Do drobnej piersi przypięty miała kwiat.
Ragos poczuł, jak robi mu się słabo. Mam zabić to dziecko? - pomyślał ze zgrozą. Czy oni do reszty zgłupieli?
Tymczasem dziewczyna zauważyła różę na jego płaszczu i z ożywieniem w oczach ruszyła w stronę Ragosa.
Mężczyzna przełknął ślinę i rozejrzał się gorączkowo. Uciekaj, dziecino! - krzyczał w myślach. Do kroćset, nie mogę tego zrobić!
Ofiara była coraz bliżej. Napotkawszy spojrzenie agenta, uśmiechnęła się.
W końcu stanęła przed nim. Ragos nie wiedział, co powiedzieć. Omiótł go ulotny zapach jej perfum.
Nie zrobię tego, pomyślał mężczyzna. Nie zrobię! Choćby te sukinsyny z wywiadu miały mnie wypatroszyć! Niech ich szlag!
Podjąwszy decyzję, ostrożnie odwzajemnił uśmiech.
Wtedy dziewczyna wyciągnęła broń.


Ja, Róża

Byłam królową ogrodu mojej Pani. Jej najwspanialszym, ukochanym kwiatem. Lubiła do mnie mówić w trakcie pielęgnacji, a ponieważ słuchałam wszystkiego z uwagą, wcześnie uświadomiłam sobie, że jestem wyjątkowa. Twierdziła, że stanowię symbol miłości, ale jednocześnie mogę ranić - więc na zmianę czerwieniłam się i prostowałam kolce. Chociaż sama nie odczuwałam cierpienia, lubiłam korzystać z niesamowitego daru natury. Nie dlatego, że nie lubiłam ludzi. Wprost ubóstwiałam słodycz ich krwi.
Pani pokazywała mnie wszystkim gościom podziwiającym ogród. Przy żadnym innym okazie nikt nie zatrzymywał się tak długo. Przystawali na chwilę, pochylali się i przeważnie nie potrafili powstrzymać pragnienia dotknięcia mnie. Wtedy chytrze ustawiałam kolce, co dla normalnego człowieka było niezauważalne, i lekko kłułam opuszki palców. Wielu nawet się nie zorientowało, inni ledwie widoczną ranę szybko wkładali do ust. Dla mnie najważniejsze, że mogłam przez wiele godzin delektować się smakiem niewielkiej kropelki krwi otulającej kolec.
Pani nigdy nie poznała mojej tajemnicy.

Tamten dzień zaczął się od silnych podmuchów w ogrodzie. Nie lubiłam, kiedy wiatr mną tarmosił. To bardzo nieprzyjemne, że istnieje potężna siła, której nie można się przeciwstawić. Bałam się o delikatne płatki, mogłabym zostać oszpecona, jeśli wiatr wyrwałby choć jeden.
Ledwie przestało wiać, do ogrodu wbiegła Pani. Była roztrzęsiona. Krzyczała z całych sił i płakała. Zatrzymała się nade mną, ukucnęła i dotknęła drżącą dłonią lekko zroszonej łodygi. Wtedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może jednak warto spróbować... wcześniej nigdy nie ukłułam swojej Pani, nigdy nie spróbowałam jej krwi. Nie zdążyłam jeszcze wyrzucić z siebie okropnej myśli, gdy stało się coś dziwnego. Usłyszałam przeraźliwy huk, a potem Pani upadła tuż obok. Z głowy zaczęła wypływać szeroka struga. Boże, tyle krwi jeszcze nigdy w życiu nie widziałam! Nie potrafiłam się powstrzymać: głęboki korzeń natychmiast wyłowił z ziemi rozkoszną słodycz, kilka czystych kropel spływających po łodydze wchłonęłam w głąb siebie. Krew mojej Pani była najlepsza na świecie.
Po jakimś czasie wokół zebrało się mnóstwo ludzi. Robili zdjęcia, rozmawiali. A potem zabrali moją Panią.
Nie to jednak było najgorsze. Na drugi dzień przyszedł do ogrodu jakiś smętny typ i nie zastanawiając się wiele, ukucnął, mruknął coś pod nosem i uciął mnie. Natychmiast straciłam łączność z korzeniem, dojrzałam tylko niski kikut łodygi znajdujący się w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą rosłam. Chciałam ze złości ukłuć ohydnego typa, ale miał na dłoniach rękawiczki.

Teraz znów jestem ze swoją Panią - leżę między jej złożonymi dłońmi. Czuję się osłabiona, a kolce, którym udało się przebić twardą i zimną skórę, nie odnalazły nawet kropli krwi. Pani leży bez ruchu i w ogóle się mną nie interesuje. Przez dłuższą chwilę mnóstwo osób podchodzi do nas i pochyla się nisko. Jakże różnią się od ludzi z ogrodu, którzy szczerze mnie podziwiali. Ci tutaj są ubrani na czarno, zapłakani, niechętni do wypowiedzenia nawet słowa.

Dlatego z ulgą przyjmuję trzask opadającej na moją Panią pokrywy.


Zaćmienie

Eliza ukryła się w piwnicy. Drzwi zabarykadowała czym tylko się dało, co miała pod ręką.
Zakryła jedyne w pomieszczeniu okno dyktą i przycupnęła w jednym z kątów ukrywając się za stertą narzędzi ogrodowych. Uzbrojona jedynie w starą strzelbę dziadka czekała na to co nastąpi.
Wcześniej próbowała dodzwonić się do narzeczonego, ale jak zwykle jej telefon się rozładował. Leżał teraz gdzieś w rogu, kiedy zirytowana cisnęła nim o ścianę.
Odgłosy kroków dochodzące z góry stawały się coraz wyraźniejsze, słyszała, jak jej się zdawało, podniesiony głos. Wiedziała, że wkrótce zacznie jej szukać także na dole. Była na to przygotowana, palec bezustannie trzymała na spuście, gotowa w każdej chwili oddać strzał.
Coś z cichym piskiem przebiegło po jej bosej stopie. Przerażona podskoczyła w miejscu i nakryła usta dłonią dławiąc szloch, którego już nie była w stanie powstrzymać.
Zacisnęła powieki. Wzięła kilka głębokich wdechów. Czekała.
Kroki zaczęły się zbliżać. Ktoś nacisnął na klamkę.
Eliza napięła się cała niczym struna. Nieświadomie wstrzymała oddech.
Mężczyzna uchylił drzwi, ale napotkał na opór z drugiej strony.
-Co za graciarnia…- Syknął i naparł zdecydowanie mocniej.
Nie czekała kiedy ją znajdzie i wywlecze z kryjówki.
Oddała zdecydowany strzał.
Przeciwnik, trafiony upadł na ziemię i przestał się ruszać.
Wtedy wyszła z ukrycia i szybko przebiegła obok ciała. Chciała koniecznie dostać się na górę, spróbować zadzwonić po pomoc.
Nie miała pewności, czy gdzieś w domu nie znajduję się czasem jeszcze jeden bandyta, ale była zdesperowana. Zdesperowana i zdecydowana zabić, jeżeli tylko w ten sposób mogła zapewnić sobie przetrwanie.
Musiała pokonać długi korytarz dzielący zejście do piwnicy z salonem gdzie znajdował się jedyny na parterze telefon.
Wzięła głęboki oddech i zrobiła kilka pierwszych kroków.
Była już blisko kiedy usłyszała za plecami jakiś szmer i ktoś wypowiedział jej imię.
Strzeliła i nie odwracając się ruszyła biegiem przed siebie.
Pochwyciła telefon i szybko wybrała numer swej niedoszłej teściowej. Schowała się za drzwiami i czekając na połączenie. Trzęsącymi się palcami próbowała naładować strzelbę.
-Eliza to ty kochanie?
-Ktoś jest w domu…
-Co? O czym ty mówisz dziecko?
-Wezwij policję, zastrzeliłam dwóch…
-O Boże, ukryj się gdzieś…
-Nie mogłam się dodzwonić do Mariusza…
-Jechał przecież do ciebie, powinien już tam być… Eliza? Jesteś tam?! Halo, Eliza!
Dziewczyna pobladła nagle i odłożyła słuchawkę na bok.
Przestała słuchać tego co mówiła do niej teściowa. Teraz do jej uszu dochodził jedynie bardzo dobrze znany dźwięk dzwonka telefonu komórkowego.
Wstała i wyjrzała na korytarz.
Podeszła do mężczyzny leżącego nieopodal drzwi wejściowych. Uklękła.
To był Mariusz. W dłoni wciąż trzymał bukiet czerwonych róż. Dla niej.
Kula utkwiła w jego piersi, biała koszula przesiąkła krwią, która utworzyła niemałą kałużę wokół ciała mężczyzny.
Eliza niczym zamroczona wstała i udała się w kierunku piwnicy.
Stanęła nad kolejnym ciałem i zapaliła światło, ale niemal natychmiast je zgasiła.
Usiadła i zaczęła się śmiać. Histerycznie. A potem rozpłakała się. Kwiliła jak małe dziecko i nie mogła przestać. Położyła się na podłodze obok zwłok i zamknęła oczy.

Dwie starowinki wracały właśnie z kościoła do domu. Plotkowały sobie zupełnie niczym nieskrępowane.
-A słyszała pani, o tym co się stało w domu Orzechowskich?
-Tak, tak. Taka tragedia, kto by pomyślał, taka grzeczna i dobrze ułożona dziewczyna.
-Podobno brała jakieś narkotyki.
-Co tym młodym teraz przychodzi do głowy, koniec świata.
-Biorą te świństwa, a potem łapią się za broń.
-Szkoda tego jej chłopa, ale przecież wiedział, że miała problemy z głową.
-Brat też niczym nie zawinił, dopiero piętnaście lat miał, życia nie poznał. Biedaczyna ponoć roweru szukał w piwnicy, akurat tego dnia…
-Ja się temu naszemu księdzu dziwię, że też się zgodził na cmentarzu morderczynię i samobójczynię pochować. Za naszych czasów to było nie do pomyślenia.
-Ba, młody jest… Wstąpi pani do mnie na kawkę? Porozmawiamy sobie jeszcze troszkę.
-Z chęcią moja droga.


Jak kryształ

Róże. Delikatne, blade kwiaty na przeźroczystych łodyżkach, kruche piękno zaklęte w kryształy. Były wszędzie; wyrastały ze ścian budynków, rozsadzały szczeliny płyt chodnikowych, niczym lodowe węże wiły się po szkieletach wieżowców, znacząc ich ściany szlachetną czystością kwarcu.
Minęłam człowieka. Niewielu już ich pozostało – organiczne tkanki jako pierwsze poddały się atakowi nanotechnologicznego pasożyta, zmieniając się w kryształowe rzeźby, ozdobione kwiatami róż niczym drogimi klejnotami. Zmiana nastąpiła tak szybko, że większość nawet nie zdążyła zmienić pozycji, uchwyceni przez zarazę w pół ruchu. Kruche cuda w większości już się porozpadały, porozbijały w biały, szczękający pod moimi stopami proszek.
Potknęłam się o fragment czyjegoś ciała. Pod naciskiem rozsypał się w pył, ocalał tylko kwiat, niczym ironiczny dowód wyższości krzemu nad węglem. Wystraszona, przytuliłam pistolet mocniej do piersi. To dzięki niemu wciąż byłam żywa, składałam się nadal z organicznej tkanki. W nim zakodowany był jedyny lek.
Jaki lek? Kogo oszukuję? Już nie było co leczyć. Róże pożarły wszystko, materię organiczną i nieorganiczną. Planeta już nie była Niebieska. Była kryształowo Biała.
A jednak parłam do przodu, ignorując coraz silniejsze głód i pragnienie. Kiedy ostatnio miałam coś w ustach? Pistolet – lekarstwo – potrafił odwrócić zarazę. Zmarnowałam niemal wszystkie naboje, by zaspokoić najbardziej podstawowe potrzeby ciała. Został już tylko jeden – nie wolno mi go poświęcić! Mam misję. Może już nie ma co leczyć, ale nadal mogę wykończyć to cholerstwo! Tylko to mnie trzymało przy życiu.

Jest. Gdyby nie był tak znienawidzony, budynek wydałby mi się nieziemsko piękny, jak wyciosany z tysiąca kryształów.
Otępiała z wyczerpania, mechanicznie parłam do środka kompleksu. Tam, gdzie wszystko się zaczęło. Tam, gdzie kwitł pierwszy z kwiatów – matka i źródło zarazy. Jeśli rozbiję go nabojem-szczepionką zawartą w pistolecie, to zniszczę pasożyta. Zemsta unicestwionego gatunku. Tylko tyle mi pozostało.
Kwitł, niczym królowa w sali tronowej, po środku pomieszczenia. Nie było tu żadnej innej róży, tylko gładkie tafle transformowanych ścian. Wyciągnęłam drżącą rękę i wymierzyłam. Z bliska, nie ufałam swojemu wyczerpanemu ciału. Nie wolno mi spudłować, nie mam więcej szans.
Była taka piękna. Taka znienawidzona.
Nacisnęłam spust.

Na środku kryształowej sali stoi posąg, wycięty z jednej bryły kwarcu, a jego doskonałość przekracza możliwości jakiegokolwiek żywego artysty. Perfekcyjna rzeźba obsypana jest wirującym, migotliwym pyłem. Sprawia wrażenie niemal żywej, jakby za moment miała się poruszyć, odłożyć broń, odgonić łaskoczący kurz. W sali nie ma żadnego kwiatu róży, tak rozplenionych poza nią – poza jednym. Najpiękniejsza z róż kwitnie w tej komnacie. Wyrasta wprost z lufy pistoletu trzymanego przez posąg.
Najpiękniejsza z róż nie jest kryształowo biała. Jest złota.
Na orbicie martwe już satelity pokrywają się wijącymi pędami.
A gładkie tafle ścian otaczających rzeźbę dzwonią cicho, jakby śmiały się triumfalnie.



Misja ocalenia człowieka

Greg westchnął z ulgą. Miała rację. Przewidziała, gdzie będzie pułapka, zanim oberwali lodowatym zimnem. Z początku, gdy niedobitki ekip połączyły się, uważał Rose za strasznie głupią. Blondyneczka o błękitnych oczach, uzbrojona jedynie w tajemniczą walizeczkę. Głupia do tego stopnia, że mógł jej powiedzieć "umrę bez seksu" by oddała mu się tu i teraz. Choć, jak się przekonał, to nie była głupota, tylko bezgranicznie naiwna wiara w ludzi. Zastanawiał się, jak mogła przeżyć, nawet nie tę samobójczą misję, ale w ogóle, w cynicznym świecie z roku 2011. Wcześniej wątpił także w zdrowie psychiczne tego, który wysłał ją na szalonego profesorka, ale miała intuicję i niesamowitego farta. Umiała też dostrzegać rzeczy, które jemu, doświadczonemu gliniarzowi, umykały. Szkoda, że poznali się dopiero te kilkanaście dni temu i to w dość kiepskich okolicznościach.
Oparł się plecami o lodowatą ścianę i zamknął oczy. Szlag! Zachciało mu się ratować świat!
"Król Lodu! Genialny naukowiec oszalał po śmierci żony!" – krzyczały tytuły gazet. Wzruszyłby ramionami, gdyby nie fakt, iż stary nie dość, że zwariował to postanowił eksterminować pół globu a być może, docelowo i cały. Opracował technologię pozwalającą w banalny, lecz jak dotąd nie odkryty przez nikogo innego sposób, sublimować azot i konsekwentnie wymrażał otoczenie. Udało mu się z niemal całą Warszawą i nie wyglądał, jakby zamierzał na tym poprzestać. Żadne naloty nie były w stanie nic mu zrobić. Cudownie lokalizował każdą bombę a zestalony wokół niej azot nie dopuszczał do wybuchu. Trzeba więc było dziada "przekonać" osobiście i w tym celu przebyć labirynt pułapek jakim się stało warszawskie Śródmieście. Do tej pory wysłano koło setki uzbrojonych ekip a dobrnąć aż tu, udało się tylko jemu i Rose.
Miał dość. Chciał być jak najdalej stąd, w ciepłym mieszkanku. Najchętniej z tą śliczną i naiwną blondyneczką.
- Greg, nie poddawaj się – szepnęła, przyciskając do piersi walizeczkę. – Uda nam się.
- No to załatwmy go – uśmiechnął się krzywo, gładząc kaburę Glocka.
- On jest cierpiącym człowiekiem, musimy mu pomóc a nie zabijać.
Westchnął ciężko. No tak, zgodził się w chwili słabości, że najpierw wypróbują pokojowe metody. Oj, ślicznotko z misją zbawiania świata, obyś nie zapłaciła za ideały zbyt drogo.
***
Ogromny budynek Politechniki miał mnóstwo zakamarków, ale „Król Lodu” najwyraźniej nie zamierzał się kryć. Greg omal nie zwymiotował na widok ni to człowieka, ni zwierza, z siną, dwukrotnie większą niż normalnie twarzą o groteskowym wyrazie. Rose podeszła pierwsza. Otworzyła walizeczkę i wyjęła z niej zwiędły bukiet pąsowych róż.
- Wariatka! – jęknął pod nosem Greg, obserwując scenę. Lecz oczy szaleńca nabrały wyrazu smutku i tęsknoty. Chciał chyba coś powiedzieć, nie był zdolny wyartykułować słów. Za to doskonale słychać było drżący głos Rose.
- Poznajesz? – Dotknęła róż. - To z grobu mamy, zasadziłeś je własną dłonią. Tęsknimy za tobą, tato.
Wyciągnął ręce w jej kierunku. Powiało przejmującym chłodem i Greg ujrzał, jak ciało Rose otacza tak znajoma, gruba na pół metra, przezroczysta trumna. Róże upadły na marmurową posadzkę i rozbiły się, niczym szkło.
- Giń, *beep*! – wrzasnął, nie rozumiejąc skąd ma oczach łzy. Wymierzył pistolet i nacisnął spust.
Cisza.
Glock wypadł z dłoni i roztrzaskał się, zupełnie jak przed chwilą róże. Greg zrozumiał, że przegrał. Ale pojął też, że bez niej wcale nie chciał wracać.
***
Profesor popatrzył na dwa, zamrożone ciała. Żałował, że stracił głos. Może zdołałby wyjaśnić ukochanej córce i jej chłopakowi, że za rok nastąpi kataklizm i jako jedni z nielicznych przetrwają zahibernowani nadchodzącą epokę lodowcową.
No nic, wytłumaczy im za kilkanaście tysięcy lat.


Transakcja

Darek klął. Zdążył przywyknąć do wskazywania mu miejsca w szeregu przez kolejnych dyrektorów i normalnie spłynęłoby po nim jak po kaczce. Ale gdy nowy szef zaczyna urzędowanie od totalnego zmienienia sprawdzonych metod, które się kiedyś samemu opracowało, i wprowadzania własnych rozwiązań - ciężko zachować spokój. A próby sprzeciwu skwitowane pytaniem czy nie myśli o zmianie pracy ? Niedobrze mu się robiło na myśl, że ów przełożony pewnie do tej pory nie skończyłby podstawówki, gdyby nie jego pomoc. "Jakim cudem mógł zajść tak wysoko. W dodatku kumpli pozatrudniał, jeszcze głupszych niż on sam. Klął więc, bo chwilowo nic innego mu nie pozostało. Na szczęście niedługo kończył pracę i, zdaje się, ktoś urządzał imieniny w pobliskim pubie. Był więc okazja i powód do picia. Podwójna.

Wracał do domu lekko wstawiony, przynajmniej tak mu się wydawało. Okoliczni mieszkańcy zaś zdawali się ignorować krzyki pijaka pod oknami.

Ja mu pokasze. Hyyp. Tysz będę miał..hyyp...forsę i laski. Szybko i prosto. A co ? Nie mogę ? Zdolny *beep* jestem, nie ? - nawrzeszczał na mijaną latarnię - Duszę diabłu sprzedam, jak będzie...hyyp... trzeba. Jakaś dziewicę zabije...albo kota.. czy co tam będzie...hyyp...pod ręką... - skrzywił się - Co tu tak śmierdzi ?

Fetor faktycznie był nie do zniesienia. Rozejrzał się, starając ustalić źródło odoru, ale jedyne co dostrzegł to idącego w jego kierunku mężczyznę. Gdy prawie się mijali Darek wypalił:
-Nie chcesz kupić.. hyyp.. duszy ? Mało używana.
-W zamian za... ?
-Kobity i dostęp do koryta. Tylko..hyyp.. szybko. Na wczoraj.
-Nisko ją wyceniasz.
-Jak chcesz to..hyyp... daj więcej. Jak się nie podoba to spierdalaj.
-Z takimi słowami do diabła ?
-Taki z Ciebie diabeł jak ze mnie... - nie dokończył. Nieznajomy machnął ogonem - O ja *beep*...
-To jak będzie z tą transakcją ?

Czart chwilę popatrzył za oddalającym się człowiekiem. Na szczęście pijaczyna nie zastanawiał się nad tym, że niczego nie musi podpisywać. Ale z ochotą oddał duszę za obietnicę poprawy swego losu. Myślał pewnie, że z niego drugi Twardowski i uda mu się ją zachować. "Już ją mam" - pomyślał diabeł, przenosząc wzrok na różę, która pojawiła się na jego dłoni. Idąc ulicą uśmiechnął się nieznacznie, gdy do jego uszu doleciał huk wystrzału. Sądząc po dźwięku, ktoś właśnie strzelał z pistoletu. "Kolejna udana transakcja". Róża powoli zaczynała więdnąć.


Rzeźnik z Londynu

Pierwszą ofiarę znaleziono na początku stycznia 1888 roku na Baker Street.
-Paskudny przypadek - powiedział doktor Rawlinson, kiedy wyskoczyłem z dorożki i przytrzymując melonik, podszedłem do przykrytego kocem ciała. – Wybacz moje podniecenie, drogi Arthurze, ale w życiu czegoś takiego nie widziałem.
-Cóż, zobaczymy, co tutaj mamy – odrzekłem, przyklęknąwszy nad ciałem. Następnie gumowym końcem laski ostrożnie uchyliłem koc.
-Dobry Boże – wyszeptałem.
Nie należę do osób nadmiernie delikatnych. Walczyłem w Afganistanie, od wielu już lat pracuję w Scotland Yardzie, jednak to, co ujrzałem, tamtego mglistego poranka, wstrząsnęło mną do głębi. Oszczędzę czytelnikowi opisu ciała, dość powiedzieć, że przez kilka kolejnych nocy nie mogłem zasnąć, nękany przez makabryczne wizje, jakich nie zaznałem pod wpływem najokropniejszych nawet wydarzeń na rubieżach naszego Imperium.
Pamiętam, że jeden szczegół zwrócił wtedy moją uwagę: martwa kobieta leżała pod murem z czerwonej cegły, na którym ktoś narysował kredą pistolet i różę. Oczywiście, nie połączyłem wtedy owego rysunku z ohydną zbrodnią, jakiej dokonano w tym miejscu, jednakże w jakiś osobliwy sposób pobudził on moją czujność.
Jak się okazało, przeczucia mnie nie myliły. Tego samego tygodnia z zapaskudzonej olejem Tamizy wyłowiono zwłoki panny młodej. Na plecach ofiary morderca wytatuował taki sam obrazek: pistolet i róża. Było już wiadome, że w Londynie grasuje szaleniec.
Do wiosny Rzeźnik, jak z właściwym sobie brakiem finezji ochrzcił zabójcę „Illustrated London News”, zabił trzy kolejne osoby – kobietę i dwóch mężczyzn. Motyw pistoletu i róży towarzyszył każdej z tych zbrodni.
Potem morderstwa ustały, a sprawcy nigdy nie wykryto.

*

Po wielu latach, kiedy odpoczywałem od dymów stolicy w wiejskim domu mego przyjaciela, porucznika Fergusona, nastąpił nieoczekiwany finał tej sprawy.
-Pamiętasz sprawę Rzeźnika? – zagadnął gospodarz, kiedy po obiedzie usiedliśmy w salonie, aby napić się koniaku i zapalić cygara. Za oknem szumiał wiatr na wrzosowiskach Devonshire.
-Jakże miałbym zapomnieć! – wykrzyknąłem. – To była najdziwniejsza sprawa w całej mojej karierze.
Mój przyjaciel pozwolił sobie na lekki uśmiech.
-Otóż będąc w 1892 roku w środkowych Indiach, spotkałem człowieka, który twierdził, że wie, kto był mordercą i z jakiego powodu dokonano wszystkich tych przerażających zbrodni.
-Wielkie nieba!
-Spokojnie, przyjacielu. Mężczyzna ów uciekł do Indii właśnie ze strachu przed Rzeźnikiem. Zarówno on, jak i nieszczęsne ofiary oraz morderca, należeli – wedle jego słów - do pewnego tajemnego stowarzyszenia. Mój rozmówca stał w owym czasie na czele tej dziwnej sekty, nazywano go „ Przynoszącym Burze” czy coś w tym rodzaju, w każdym razie przydomek bardzo pretensjonalny, związany zapewne z jakimiś celtyckimi kultami. Morderstwa były ponoć spowodowane walką o przejęcie przywództwa.
Muszę przyznać, że do rewelacji tych podszedłem z dużą rezerwą.
-To trochę mętne, nieprawdaż? – powiedziałem. –Czym właściwie zajmowała się owa sekta?
-Z tego, co zrozumiałem, była to niegroźna zabawa przedstawicieli klasy średniej, dopóki nie znalazł się osobnik, który potraktował to wszystko poważnie i po prostu zmasakrował pozostałych członków.
W dalszym ciągu nie mogłem się wyzbyć sceptycyzmu.
-Ale dlaczego akurat pistolet i róża?
-Niezbadane są odmęty ludzkiego szaleństwa – odparł filozoficznie mój przyjaciel.
-W takim razie powiedz mi przynajmniej, kto był mordercą.
Porucznik wydmuchnął cygarowy dym.
-Będziesz zaskoczony – powiedział z uśmiechem...


Epilog

Spotkałem go w barze na końcu galaktyki. Piłem whisky, kiedy podszedł do stolika przy którym siedziałem i zapytał czy może się przysiąść. Wysoki, szczupły, nieogolony blondyn w długim płaszczu. Nie miałem ochoty na towarzystwo, ale coś w jego wzroku mówiło, że powinienem się zgodzić. Kiwnąłem głową i wskazałem krzesło obok mnie. Zamówił Jacka Danielsa, uzupełnił nasze szklanki i powiedział:
- Kiedyś kochałem. Mocno kochałem. Pani mojego serca miała jednak inne wyobrażenie miłości. – westchnął i poprawił długie włosy – Dla niej miłość to spełnianie jej zachcianek, ciągłe odbieranie hołdów, oraz wychwalanie jej piękna.
Kiedy przerwał wypowiedź żeby się napić, chciałem wstać i wyjść z baru. Kolejny, który musi streścić swoje przegrane życie. Każdy kochał, każdy cierpiał, ale nie każdy ma potrzebę o tym słuchać. Jednak zanim cokolwiek zrobiłem, usłyszałem dalej:
- Jesteś drugą osobą, której opisuję historię swojego życia. Tego pierwszego spotkałem zaraz na początku mojej wędrówki, kiedy byłem na tyle naiwny myśląc, że wszystko dobrze się skończy. Nie chodzę od baru do baru i nie zatruwam innym życia swoimi przygodami. – wyjaśnił moje niewypowiedziane wątpliwości – Zostawiłem dom, ukochaną i wyruszyłem w nieznane. Zwiedziłem różne planety, spotkałem wiele postaci. Na koniec tej niesamowitej, młodzieńczej podróży trafiłem na Ziemię. Właśnie tam zrozumiałem czego szukam i gdzie to zostawiłem. Wtedy też spotkałem pierwszego i wszystko mu opowiedziałem.
- Czym zasłużyłem na ten zaszczyt, że zostałem drugim? – wtrąciłem.
Spojrzał na mnie niebieskimi oczami, pokręcił lekko głową i uśmiechnął się.
- Jesteś dobrym człowiekiem. Tamten też taki był. I też był pilotem. – widząc moje zdziwienie, dodał – Obserwowałem cię. Widziałem jak lądujesz swoją łajbą. Muszę to komuś do końca wyznać, a na tej planecie tylko ty się do tego nadajesz. Wracając jednak do pierwszego. Po naszym spotkaniu spisał moje przygody i opublikował. Czytałem je później. Wiernie przekazał moje słowa. Słyszałem, że stał się potem sławny. Chciałbym abyś dopisał epilog do tej powieści.
- Jakiej?
- Może sam się za chwilę domyślisz, a jak nie, to powiem ci później. Teraz wysłuchaj mnie do końca, nie mam zbyt wiele czasu.
Zaciekawił mnie, więc dolałem whisky, usiadłem wygodniej i słuchałem dalej.
- Nie wróciłem do ukochanej. Teraz już wiem, że było to wtedy niemożliwe. Krążyłem po całej galaktyce, ale nie umiałem jej znaleźć. Zagubiłem się. Dorosłem. Zacząłem prowadzić życie w którym słowa: muszę, należy i trzeba, są więcej niż niezbędne. W końcu po długich poszukiwaniach znalazłem planetę B-612. Mój dom. W całości opanowany przez baobaby. Moja ukochana już nie żyła. Wziąłem broń i …
Opowiadał jeszcze przez dwie godziny. O tym, jak zniszczył swoją asteroidę, oraz o tym, w jaki sposób stał się najbardziej poszukiwanym przestępcą we wszechświecie.
- Czemu teraz o tym mówisz? – spytałem jak skończył.
Pokazał mi dwóch ludzi w mundurach, siedzących parę stolików dalej. Skinął im głową, a oni wstali i podeszli do nas. Kiedy zobaczył mój przestraszony wzrok powiedział:
- Spokojnie. Przyszli po mnie. Wcześniej oddałem im swoje pistolety, a oni pozwolili mi porozmawiać z tobą. Wreszcie mnie dopadli, a raczej, jestem tak zmęczony, że wreszcie pozwoliłem się dopaść. – spojrzał mi w oczy - Znasz już tytuł powieści?
Przytaknąłem. Wstał i ruszył do wyjścia, mundurowi szli dwa kroki za nim. W drzwiach obrócił się i krzyknął:
- Napisz im proszę, aby zawsze dbali o swoje róże.


Fajfoklok

Było już po czwartej. Babcia Rózia powoli kończyła pracę. Jak okiem sięgnął, za oknami jej biura rozpościerały się pola róż herbacianych. Spojrzała na nie z uśmiechem. Rodzinna firma działała od 1773 roku, a Babcia Rózia już od pięćdziesięciu lat stała na jej czele, strzegąc sekretu technologii produkcji.
Pielęgnacja i właściwe przyprawianie róż herbacianych stanowiły podstawę sukcesu. Babcia Rózia przyglądała się intensywnym pracom trwającym na polach. Te po lewej użyźniane były kostkami cukru, te na środku spryskiwane kwaskiem cytrynowym, a te po prawej podlewane mlekiem – specjalne zamówienie z Anglii. Interes dosłownie kwitł.
Choć oczywiście sama hodowla odpowiednich róż herbacianych to nie wszystko. Kwiaty z pól trafiały prosto do przetwórni, której co prawda nie było widać z okna, ale Babcia Rózia wcale nie musiała na nią patrzeć. W każdej chwili mogła przywołać w pamięci obraz milionów płatków róż w tłoczarkach, które wyciskały z nich herbacianą esencję do ostatniej kropelki. Wystarczyło, że Babcia Rózia zamknęła oczy, a niemal czuła zapach aromatycznego płynu, który natychmiast po wyciśnięciu rozlewany był do butelek, puszek i kartoników utrzymujących każdą wybraną przez użytkownika temperaturę. Klient wraz ze swoimi potrzebami zawsze stał na pierwszym miejscu, choć nie było najmniejszej obawy, że pójdzie do konkurencji. Takowa nie istniała.
Babcia Rózia już miała wstać, kiedy usłyszała czyjeś kroki za drzwiami. Jej ręka sama powędrowała na półkę pod biurkiem. Na dzisiaj nie miała już przecież zaplanowanych żadnych spotkań.
Drzwi otworzyły się zamaszyście i do środka weszło dwóch mężczyzn. Drogie garnitury plus w pełni profesjonalny wyraz twarzy. „Pozory” – przemknęło Babci Rózi przez głowę. Goście ciekawie rozejrzeli się po skromnie urządzonym biurze. Babcia Rózia spodziewała się ich od dawna, więc tylko spokojnie czekała na to, co zrobią.
- Wiesz, kim jesteśmy i jaki jest cel naszej wizyty. Nasi praojcowie zrobili w Bostonie to, co było konieczne, aby uwolnić ludzkość od tej zdradzieckiej substancji. Zatopione zostały wszystkie transporty, a krucjata azjatycka doprowadziła do spalenia wszystkich pól i zniszczenia wszystkich sadzonek tej przeklętej trucizny. Poświęciliśmy całe pokolenia na walkę z tym świństwem, a twoja rodzina bezwstydnie je wytwarza i rozprowadza. Trzeba to przerwać! Herbaty nie ma w Piśmie Świętym, więc i na świecie nie ma dla niej miejsca. Rzekłem.
Babcia Rózia westchnęła. Która to już „delegacja” Bostończyków za jej rządów... czwarta? Nie, czwarta była w dziewięćdziesiątym, zaraz po transformacji. W takim razie piąta. I wszyscy zaczynali od tej samej napuszonej przemowy. „Chyba nie tyle chcą się mnie pozbyć, co ze mną pogadać” – pomyślała Babcia Rózia. Leniwym ruchem wyciągnęła broń z półki pod biurkiem. Dwa szybkie strzały rozwiązały problem na następnych kilkanaście lat. Póki Towarzystwo Bostońskie nie znajdzie chętnych do kolejnej samobójczej misji...

Babcia Rózia sprawdziła, czy ma w torbie telefon, portfel i klucze, po czym zgarnęła z biurka kilka dokumentów, zdjęła płaszcz z wieszaka i ruszyła w stronę drzwi. Zegar na ścianie wskazywał już prawie piątą.
- I żebym przez takie łachudry spóźniała się na Teleexpress – westchnęła jak zawsze praktyczna babcia Rózia, przekraczając zwłoki.


Proszę wstać! Sąd idzie!

- Rozpoczynam rozprawę pojednawczą – sędzia spojrzał na pełną salę i dodał – proszę strony o zabranie głosu.
Pierwsza wstała Róża Dzika i wskazując na drugą stronę powiedziała:
- Wysoki Sądzie. Oni nie potrafią nic sami zrobić. Wszystko trzeba tłumaczyć i pokazywać. Jeżeli nie popchnie się ich do roboty, to cały dzień będą siedzieć przed telewizorem lub komputerem, odpowiadając: Tak kochanie. Za chwilę kochanie. Ta chwila to jakiś magiczny rodzaj gumy, strasznie rozciągliwy.
- No, no, pohamuj się! – rozległo się z głębi – I tak jesteśmy grzeczni, że mówimy w ten sposób, bo w odpowiedzi na takie zrzędzenie jak odstawiacie, to należałoby użyć mocniejszych słów.
- Nie wyjeżdżaj mi tu z grzecznością głąbie jeden. Umiecie być grzeczni, mili i romantyczni tylko do czasu, aż dostaniecie co chcieliście. Potem to już tylko siedzicie w brudnym podkoszulku przez ekranem, z pilotem na rozlewającym się na boki brzuchu.
- Nie wspominając o desce klozetowej! – dobiegł z tyłu głos Róży Polnej.
- Spójrz na siebie gruba beko! – krzyknął zdenerwowany Browning – dbałaś o ciało tylko do czasu, aż mnie usidliłaś. Potem spotkania z koleżankami, ciasteczka, cukiereczki i zobacz jak wyglądasz!
- Zostaw ją w spokoju mięśniaku! Biedactwo nie może mieć dzieci, żre hormony aby dać ci potomstwo, a ty jak się odzywasz? Gdybyś czasami myślał, to wiedziałbyś, że coś się dzieje z twoją partnerką.
- Jaka ona partnerka? Zawiązała mi smycz na szyi, oplotła mnie! Nie mogę się swobodnie rozwijać! Artystycznie! Tylko słyszę: Kochanie, kochanie przytul mnie, a jak już przytulę, to zaraz kolce wysuwa i do krwi się przebija. Hi, hi, zrymowało mi się. Ona jest prawie jak wampir jakiś, czy co.
- Wam chodzi tylko o jedno! – pisnęła Róża Francuska – I jak już wypuścicie tę swoją kulkę to umiecie się tylko odwrócić i zasnąć.
Na środek wyszedł stateczny Burchardt C93:
- Macie dla nas czas tylko na początku znajomości, jak nas złapiecie, to wszystko wokół jest ważniejsze od nas. Nie zauważacie naszych potrzeb. Trajkoczecie tak, że po pewnym czasie wasz głos staje się nie do wytrzymania! Głowa puchnie jak balon!
- Idź precz głupi staruchu – Róża Rosyjska skoczyła do niego z kolcami – mamy cały dom na głowie! Sprzątanie, dzieci. Wieczorem padamy do łóżka, a wtedy was się na amory zbiera. Macie siły, bo przez cały dzień zajmujecie się tylko waszymi sprawami. Żadnych obowiązków, tylko przyjemności!
- Tylko mi nie mów, że sprzątasz mój garaż i warsztat?!
- Nie! Do warsztatu i garażu, tak niegodna istota jak ja, nie ma możliwości wstępu! To twoje królestwo, które nie może być skalane przez istotę niższego rzędu! Jednak wiem co trzymasz schowane za szufladami!
- Nie zatruwaj mu dalej życia drętwoto! Jakoś musi je sobie poukładać przy tobie!
- Podsumowując – Róża Alpejska przekrzyczała tłum i zwróciła się do sędziego – Mamy za partnerów niereformowalne, wieczne dzieci, którymi trzeba się ciągle zajmować, bałaganiarzy, na których nie można polegać, przedziwne istoty, które nie mówią co czują, a wręcz wcale z nami nie rozmawiają. Dlatego też, wnosimy o zbiorowy rozwód.
Sędzia poprawił białą togę i kiwając siwą głową, rzekł:
- Widzę, że rozkład waszego pożycia jest znaczny. Jestem więc zmuszony ogłosić rozwód pomiędzy różami i pistoletami. Jak zwykle wracacie na rodzinne planety, róże na Wenus, a pistolety na Marsa. Kolejna próba – sędzia nachylił się nad notatkami – już 34, odbędzie się za dwieście lat. Wtedy też, spróbuję zrobić tak, abyście byli bardziej podobni do siebie, na razie fizycznie…


Ostatnie zlecenie

Powietrze przepełnione dymem tytoniowym drażniło nozdrza. Większość osób przebywających w pubie, zdecydowanie przesadziła z ilością spożytego alkoholu, co nietrudno było zauważyć po ich hałaśliwym, momentami wulgarnym zachowaniu. Nie przepadał za takimi lokalami, ale tym razem nie on wybierał miejsce spotkania. Czasem trzeba dostosować się do innych, dlatego mimo ogarniającego go niezadowolenia, pojawił się we wskazanej knajpie. Teraz pozostawało cierpliwe oczekiwanie na nadejście nieświadomej niczego ofiary.
Po upływie trzydziestu minut, spędzonych na bezsensownym wpatrywaniu się w tarczę zegarka, do stolika przysiadł się atrakcyjny mężczyzna. Nienaganna fryzura, elegancki garnitur z karminową różą w kieszeni marynarki – ten wizerunek dość ostro kontrastował z przybytkiem, w którym się spotkali. Wzbudziło to niepokój Johna, ale dzięki zdobytemu doświadczeniu nauczył się panować nad emocjami. Przyglądał się intrygującemu mężczyźnie i czekał aż podejmie rozmowę.
- Długo czekasz? Straszne korki na mieście. Masz ochotę na jeszcze jednego drinka? – uśmiechnął się zawadiacko a jego spojrzenie przeszywało Johna na wskroś.
- Nie. Alkohol mają tu podrzędnego gatunku - odparł chłodno.
Lubił zniechęcać do siebie ludzi i sprawiało mu to cholerną satysfakcję. Nie szukał akceptacji. Znał swoją wartość.
- Ciężki dzień miałeś? – zagadnął delikatnie z dziwną nutą w głosie.
- Teoretycznie – gorzej dopiero będzie, pomyślał.
- Mogę cię jakoś rozluźnić? – biło od niego wewnętrzne ciepło.
- Czy ja jestem spięty?! – parsknął – Wydaję ci się, że skoro przyszedłem to możesz liczyć na więcej?! – urwał. - Olivier... prawda? Nie pasujemy do siebie. – zirytował się.
John był wściekły i powoli tracił nad sobą kontrolę. Przyjął zlecenie, bo zależało mu na pieniądzach. Nie liczyło się kogo, gdzie i jak zabije, ważny był efekt. Oliviera bez trudu dało się wciągnąć w emocjonalną grę. Jego dobroduszność, uczuciowość i dziecięca naiwność sprawiła, że stał się łatwym celem.
- Mylisz się, jesteśmy bardzo podobni. Wiem o tobie więcej niż ci się wydaję.
- Doprawdy? – burknął.
- Tak - pewność z jaką to powiedział poraziła Johna. - Pod maską arogancji i cynizmu skrywasz strach, że ktoś odkryje kim naprawdę jesteś. Nie ważne czym się zajmujesz, mnie nie oszukasz. Wiem, że potrafisz być inny – z uwielbieniem wpatrywał się w zaskoczonego Johna.
Nie przypuszczał, że może dotrzeć do tak nieugiętego faceta. Niepewnie ujął jego dłoń.
- Kocham cię – wyznał spontanicznie.
John w głębi duszy czuł, że tak to się skończy. Serce zabiło mocniej. Odruchowo zacisnął palce na ukrytym w spodniach pistolecie. Spojrzał Olivierowi w oczy. Zwodził go tyle czasu, aby w końcu zarobić na jego śmierci, ale teraz nie mógł zabić. Nie potrafił wyjaśnić sam sobie, co spowodowało, że zawahał się. Czyżby po raz pierwszy pokochał? Nie wykonał zlecenia i poniesie tego konsekwencje. Przynajmniej Olivier zrobił coś dobrego.


Neurołowca

Roman Smreczyński – neurołowca mianowany przy magistracie – krzątał się wokół zagraconego stołu.
– Podjął pan dobrą decyzję, profesorze – powiedział do grubego mężczyzny po sześćdziesiątce, który siedział w fotelu ustawionym pod ścianą.
– Mam nadzieję! Wykładam na kilku uczelniach, muszę zrecenzować dwa artykuły i ocenić prace semestralne studentów, dieta odchudzająca mnie wykańcza, a TO nie pozwala mi na niczym się skoncentrować!
– W takim razie proszę założyć słuchawki i zrelaksować się tak, jak pokazywałem. Szybko poradzimy sobie z pańskim problemem.

Roman także założył słuchawki, usiadł w drugim fotelu, zamknął oczy i wykonał kilka głębokich oddechów. Otoczyła go ciemność, gdy włączył się stymulator fal mózgowych. Od czasu do czasu rozbłyskiwały w niej podobne do gwiazd różnokolorowe światełka. Znak, że program skanujący przeczesuje mózg profesora w poszukiwaniu interesujących zapisów pamięciowych. Po dłuższej chwili do pracy zabrał się program konstruujący wirtualny model umysłu klienta. Światełka zaczęły się powiększać, przybierając konkretne kształty i nagle łowca stwierdził, że stoi pośrodku rozległego, dobrze utrzymanego ogrodu. Na starannie przystrzyżonym trawniku w regularnych odstępach rozmieszczono klomby pełne różnobarwnych kwiatów. Niebo było błękitne i bezchmurne, lecz brakowało na nim słońca, a żaden z otaczających go przedmiotów nie rzucał cienia. Tak więc kontakt z umysłem klienta został nawiązany. Praktycznie znajdował się w jego wnętrzu, chociaż to, co wokół dostrzegał, było tylko komputerowym obrazem idei zapisanych w mózgu profesora. Zrobił kilka przysiadów i przebiegł się po trawie. Wszystko w najlepszym porządku. Koordynacja ruchów jego wirtualnego ciała była idealna.
– Daj broń! – rozkazał stymulatorowi i natychmiast w jego ręku pojawił się neuropistolet. Polowanie czas zacząć.

Łowca rozejrzał się, podszedł do klombu pełnego róż i dotknął płatków najbliższego kwiatu. Wypowiedział formułę otwarcia, a wtedy głowę wypełnił mu ciąg liczb z komentarzem w naukowym żargonie. Zamknął umysł i szukał dalej. Po bliższym przyjrzeniu się ogród nie wydawał się już tak uporządkowany. Na przykład ten kwiatek zupełnie tu nie pasował. Dotknął fiołka tkwiącego na obrzeżach klombu. Docent Nowak to palant i donosiciel – rozległo się w jego głowie. Nieopodal rósł dorodny tulipan, pełen fantazji erotycznych z jakąś całkiem ładną studentką w roli głównej. Doświadczenie podpowiadało Romanowi, że poszukiwana idea znajduje się gdzieś niedaleko. I nie pomylił się. Nagle jedna z róż zaczęła się szybko powiększać, ciemniejąc jednocześnie. Wirus umysłu, i to wyjątkowo złośliwy – ocenił, gdy kilka metrów od niego wyrósł barczysty, czarny rycerz. Przeciwnik nie tracił czasu. Od razu zaatakował, choć bez śladu techniki i finezji. Trzymał dwuręczny miecz w jednej ręce i machał nim przed sobą jak cepem. Program komputerowy najwyraźniej miał problem z przekonującą wizualizacją ataku. Roman także nie bawił się w subtelności. Wycelował neuropistolet i strzelił. Napastnik zwalił się ciężko do przodu i rozpadł na drobne kawałki, które rozpłynęły się w powietrzu. Zadanie wykonane, można wracać do domu.

Kobieta postawiła przed łowcą parujący talerz.
– I co dzisiaj robiłeś? – spytała. – Znowu stoczyłeś jakąś ciężką potyczkę?
– Nie bardzo – odpowiedział zanurzając łyżkę w zupie. – Pomogłem jednemu profesorowi zwalczyć nałogowy pociąg do słodyczy.


Kurz

Echo wystrzału przebrzmiało.
Podchodzę do ciała. Jeszcze żyje, kawał mięcha jeszcze oddycha, serce pracuje. Uniesiona dłoń trzyma różę, obraca ją, matowe oczy wpatrują się w koronę kwiatu.
Słońce znika za skałą. Cień zakrywa dolinę; mam wrażenie, że róża skrzy się; jej cień, smoliście czarny, jest ciemniejszy od otoczenia. Cień w cieniu, skondensowany mrok.
Na twarzy mężczyzny widzę zachwyt, zmieszany z zamrożonym strachem, bólem i zmęczeniem, gdy próbuje uchwycić każdy, uciekający mu szczegół róży. Sam też patrzę na piękne, postrzępione łuki czarnych płatków, na brzegach barwione purpurą, oddycham odurzającym niczym haszysz zapachem.
Robię kilka kroków w tył. Siadam na płaskim kamieniu, wyciągam fajkę i zapalam, patrząc spod kapelusza na mężczyznę i na kwiat. Patrzę, jak róża matowieje powoli, przybiera jednolicie czarny kolor, jak pojawiają się na niej blade plamy, a jej właściciel zaciska mocniej dłoń; kolce musiały przebić skórę, ale jego twarz pozostaje nieruchoma. Wówczas wstaję, podchodzę i przyklękam na piachu obok.
- Piękna, co? - pytam i uśmiecham się radośnie. - Zawsze, za każdym razem gdy ją widzę uważam, że warto dla niej umrzeć.
Rysy mężczyzny nawet nie drgnęły. Mógł nie usłyszeć.
Uśmiecham się jeszcze szerzej i wydmuchuję dym w jego twarz. Róża nawet na chwilę nie przestaje się obracać. Za każdym obrotem blade punkty, drobiny światła, ułożone są inaczej; pochylam się i oglądam je z bliska, drobny, migoczący kurz różnej wielkości, układający się we wzory, zawsze nowe, niepowtarzalne.
- Dotarłeś tu szybciej, niż myślałem. - Klepię, zadowolony, faceta po ramieniu. - Powinienem ją lepiej schować... Cholera, mogliśmy pogadać... ale już chyba za późno - dodaję widząc, że dłoń z różą nieruchomieje i osuwa się, powoli, jakby powietrze miało konsystencję smaru, na zakurzoną, skalistą ziemię. Martwe oczy spoglądają w puste miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą był kwiat.
Otrzepuję pomarańczowy pył, który opadł na moje spodnie i czekam, aż płatki zmatowieją i opadną, po czym wyjmuję rozświetlone, parzące palce nasienie, oglądam je z każdej strony i zamykam dłoń. Ignoruję wgryzający się w palce ból. Ostatni raz zerkam na mężczyznę, na rozerwaną strzałem z pulsera klatkę i na przesiąknięty krwią piach. Półświadomie poprawiam schowaną w kaburze broń i odsuwam się.
- Do zobaczenia, kowboju, będę czekał. A na razie: świat jest mój - stwierdzam radośnie. Dotykam kapelusza, odwracam się i ruszam przed siebie żałując jednego - że nie zobaczę nowych gwiazd na swoim niebie.


Działka

Leżę. Czekam. Widzę go, jak przedziera się przez gąszcz różanych krzewów, osłania oczy dłonią. Ciernie długości palców czepiają się jego rękawów, zostawiają krwawe ślady na odsłoniętej skórze, ale nie zważa na to, brnie przed siebie. Mój bohater.

Kiedy się urodziłam, moja ciotka Cassie wpadła w trans i wywróżyła mi przyszłość. Nikt się tym nie przejął, ciotka Cassie często wpadała w trans i przepowiadała różne rzeczy, nic dziwnego, skoro używała wszystkich możliwych substancji psychoaktywnych, zmieszanych ze sobą w najróżniejszych proporcjach. Tego dnia jednak przeszła samą siebie, dlatego bełkot o ukłuciu się igłą w dniu osiemnastych urodzin, zaśnięciu na sto lat i pocałunku prawdziwej miłości został zapamiętany i powtarzany jako rodzinna anegdotka przy wszystkich możliwych okazjach. Zawsze z niego kpiłam. Do momentu, kiedy jako szesnastolatka zwiałam z domu i poszłam w ślady ciotki – nie myślcie, że zaczęłam brać poważnie jej ‘przepowiednie’, po prostu o nich zapomniałam, pijąc na umór i odurzając się czym popadnie, od bielunia po butapren.
Osiemnaste urodziny świętowałam w altance, położonej malowniczo wśród ogródków działkowych. Była wczesna wiosna, szara i mglista, rozjaśniona tu i ówdzie żółtymi plamami krokusów. Wróble hałasowały w różanym żywopłocie, a mój ówczesny chłopak przyniósł mi w ramach prezentu - niespodzianki jakiś fenomenalnie kopiący towar, cudo sprowadzone z Kolumbii czy innej Boliwii. Pomógł mi zrobić zastrzyk i wtedy to się stało – zdążyłam dojść do kupy szmat, którą uważałam za łóżko i straciłam przytomność. On wpadł w panikę, próbował mnie cucić, ale kiedy to nie przynosiło rezultatów – stchórzył i uciekł, przekonany, że nie żyję. Po jego odejściu pędy róż otaczających działkę wystrzeliły w górę i na boki, tworząc mur nie do przejścia dla żadnej żywej istoty – nie pojawiają się tu nawet myszy. A ja po prostu zasnęłam. Serce bije w rytmie tak wolnym, że puls jest niewyczuwalny, nie rosną mi włosy, ba, nawet się nie pocę – jakbym zastygła w lodzie. Ale czuję i mam świadomość. Unoszę się nad moim ciałem, patrzę.

Oto młody chłopak przedarł się przez krzewy. Krew na jego twarzy ma barwę różanych kwiatów. Coś go przyciąga ku mnie i wiem, że mnie znajdzie, leżącą na kupie brudnych szmat. Wiem, że się nie przestraszy, tylko uklęknie i pocałuje moje rozchylone usta.
Ale jeśli to nie będzie pocałunek prawdziwej miłości, jeśli nie pokocha mnie w tej samej chwili, kiedy mnie zobaczy – obudzę się i tak, a potem go zastrzelę, z wiernego, wysłużonego pistoletu leżącego pod poduszką.
Bo albo książę z bajki, albo nikt.
Ostatnio zmieniony przez Stormbringer 28 Lutego 2009, 13:59, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Virgo C. 
Fred Flintstone


Posty: 6481
Skąd: Owczary
Wysłany: 28 Lutego 2009, 13:57   

Ładnie się zapowiada :D
_________________
"Ja tam nie wiem o co cała ta wrzawa. U mnie w domu elektryczność jest w gniazdku. Gdyby ten pomysł rozpropagować, niepotrzebne byłyby żadne atomy."
 
 
 
xan4 
Tatuś Muminków


Posty: 5116
Skąd: Dolina Muminków
Wysłany: 28 Lutego 2009, 13:58   

dżizas, że zacytuję klasyka :D
 
 
shenra 
Wielki Kosmiczny Chomik Naczelna Biskupa


Posty: 24980
Skąd: z Nikąd
Wysłany: 28 Lutego 2009, 13:58   

:shock:
_________________
Chomikowo obłędnie, lekko neurotycznie w granicach perwersji. "Niuplać dzyndzla" :D specially for smert :D
Przesiądź się!
Przegubowy kotecek!
chomik w świecie
 
 
 
Witchma 
Jokercat


Posty: 24697
Skąd: Zgierz
Wysłany: 28 Lutego 2009, 13:59   

18 tekstów :) Ładnie :)
_________________
Basically, I believe in peace and bashing two bricks together.

"Wszystkie kobiety są piękne, tylko po niektórych tego nie widać."
/Maria Czubaszek/
 
 
 
shenra 
Wielki Kosmiczny Chomik Naczelna Biskupa


Posty: 24980
Skąd: z Nikąd
Wysłany: 28 Lutego 2009, 14:00   

Czekaj czekaj xan4, 4 nie miały być Twoje? :mrgreen:
_________________
Chomikowo obłędnie, lekko neurotycznie w granicach perwersji. "Niuplać dzyndzla" :D specially for smert :D
Przesiądź się!
Przegubowy kotecek!
chomik w świecie
 
 
 
feroluce 
Sky Captain


Posty: 154
Skąd: znad wody
Wysłany: 28 Lutego 2009, 14:00   

Nareszcie!!
_________________
Nie ma rzeczy niemożliwych.
 
 
Virgo C. 
Fred Flintstone


Posty: 6481
Skąd: Owczary
Wysłany: 28 Lutego 2009, 14:00   

Miał widać xan wyjątkowo płodny wieczór :D
_________________
"Ja tam nie wiem o co cała ta wrzawa. U mnie w domu elektryczność jest w gniazdku. Gdyby ten pomysł rozpropagować, niepotrzebne byłyby żadne atomy."
Ostatnio zmieniony przez Virgo C. 28 Lutego 2009, 14:01, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
 
xan4 
Tatuś Muminków


Posty: 5116
Skąd: Dolina Muminków
Wysłany: 28 Lutego 2009, 14:00   

shenra, dokładnie, zgodnie z moim nickiem :D
 
 
shenra 
Wielki Kosmiczny Chomik Naczelna Biskupa


Posty: 24980
Skąd: z Nikąd
Wysłany: 28 Lutego 2009, 14:02   

xan4, bosssko, ale poczytam jutro dopiero :wink:
_________________
Chomikowo obłędnie, lekko neurotycznie w granicach perwersji. "Niuplać dzyndzla" :D specially for smert :D
Przesiądź się!
Przegubowy kotecek!
chomik w świecie
 
 
 
xan4 
Tatuś Muminków


Posty: 5116
Skąd: Dolina Muminków
Wysłany: 28 Lutego 2009, 14:03   

ten zamiastcon to we wszystkim musi przeszkadzać :D
bawcie się dobrze i wypijcie jednego za zdrowie xana4 :mrgreen:
 
 
shenra 
Wielki Kosmiczny Chomik Naczelna Biskupa


Posty: 24980
Skąd: z Nikąd
Wysłany: 28 Lutego 2009, 14:04   

Wypijemy niejednego :wink:
_________________
Chomikowo obłędnie, lekko neurotycznie w granicach perwersji. "Niuplać dzyndzla" :D specially for smert :D
Przesiądź się!
Przegubowy kotecek!
chomik w świecie
 
 
 
Agi 
Modliszka


Posty: 39270
Skąd: Wielkopolska
Wysłany: 28 Lutego 2009, 14:28   

Na razie przeczytałam trzy, będę sobie dawkować wrażenia
 
 
Nutzz 
Yans


Posty: 2170
Skąd: że znowu?!
Wysłany: 28 Lutego 2009, 14:47   

Hmmmm... trochę tego jest. Łyknę tylko jakieś proszki na głowę i biorę się do pracy :D
 
 
gorbash 
Ufol


Posty: 4629
Skąd: Kraków
Wysłany: 28 Lutego 2009, 14:48   

Punkty dla:
Na placu w Tos Purras
Misja ocalenia człowieka
Transakcja

Czemu? Bo najbardziej mi się podobały. No i zaskoczyły mnie.

ed: Pierwszy!
_________________
You say coke I say caine.
 
 
 
Martva 
Kylo Ren


Posty: 30898
Skąd: Kraków
Wysłany: 28 Lutego 2009, 14:51   

gorbash, skubany ;)
_________________
Potem poszłyśmy do robaków, które wiły się i kłębiły w suchej czerwonej glebie. Przewracały błoto i uśmiechały się w swój robaczy sposób, białe, tłuste i bezokie.
-Myślimy, ze słuszne jest i właściwe dla dziewczyny, by umarła. Dziewczyny muszą umierać, jeśli robaki mają jeść, jest w najwyższym stopniu słuszne, aby robaki jadły.

skarby
szorty
 
 
MOFFISS 
Connor MacLeod


Posty: 1576
Skąd: Okolice wawki
Wysłany: 28 Lutego 2009, 15:09   

o rety, osiemnaście?
 
 
Witchma 
Jokercat


Posty: 24697
Skąd: Zgierz
Wysłany: 28 Lutego 2009, 15:12   

Jak kryształ
Rzeźnik z Londynu
Epilog

Druga :D
_________________
Basically, I believe in peace and bashing two bricks together.

"Wszystkie kobiety są piękne, tylko po niektórych tego nie widać."
/Maria Czubaszek/
Ostatnio zmieniony przez Witchma 28 Lutego 2009, 15:13, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
 
joe_cool 
Babe - świnka z klasą


Posty: 4817
Skąd: wrotzlaff
Wysłany: 28 Lutego 2009, 15:13   

tym razem piszę wrażenia na świeżo, czyli od razu po przeczytaniu danego szorta.

Kind of magic - fajny szort, zwłaszcza że o jednym z moich ulubionych zespołów, o pięknym wykonaniu piosenki (zaraz sobie na youtubie poszukam ;) ), ale nie do końca jarzę związek z tematem. tzn. jarzę, ale jak na mój gust mocno naciągany ten związek...

Promocja - nie kumam. po co, na co, jaki związek z tematem?

Bye bye - też nie kumam. parę wpadek językowych ("Portier nie przypominał sobie, by wcześniej wzbudzał zainteresowanie." - znaczy portier nie wzbudzał zainteresowania?; w ogóle cały pierwszy akapit trochę kuleje).

Sztuczka z bańką - hm, sympatyczne, ale jakoś nie powala na kolana.

Na placu w Tos Purras - domyśliłam się końcówki, ale mimo to podobało mi się. fajny klimacik.

Ja, Róża - hm, niby jest klimat, niby jest fajny pomysł, ale jakoś do mnie nie trafia. no i nic nie wynika z picia krwi ludzi...

Zaćmienie - "Była już blisko kiedy usłyszała za plecami jakiś szmer i ktoś wypowiedział jej imię.
Strzeliła i nie odwracając się ruszyła biegiem przed siebie." to jak, do tyłu strzeliła? i od razu trafiła?

Misja ocalenia człowieka - nie kupuję. a i język kuleje.

Transakcja - autor chyba nie przeczytał swojego shorta przed wysłaniem. tyle błędów w jednym akapicie stanowczo odbiera przyjemność czytania.

Rzeźnik z Londynu - pfff, nie bawię się w takie chwyty ;P:

Epilog - w pewnym stopniu urocze, w pewnym stopniu smutne, może trochę za dużo wskazówek ;)

Fajfoklok - uśmiechnęłam się :) można było uniknąć powtórzeń ("Babcia Rózia"), ale to drobny szczegół.

Proszę wstać! Sąd idzie! - łeeee, drętwe.

Ostatnie zlecenie - pogubiłam się w dialogach i w ogóle jakoś nie podeszło mi.

Neurołowca - zabawne :)

Kurz - eee, nie kumam.

Działka - interesujące.

teraz chwila na zastanowienie... głosy idą na Fajfoklok, Epilog i Na placu....

EDIT: o, przegapiłam jednego szorta.

Jak kryształ - jest atmosfera, ale czegoś mi brakuje. chyba odrobiny wyjaśnienia, o co chodzi ;)
_________________
"Work is the curse of the drinking classes." O.Wilde
Ostatnio zmieniony przez joe_cool 28 Lutego 2009, 15:52, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
 
Ziemniak 
Agent dołu


Posty: 5980
Skąd: Kraków
Wysłany: 28 Lutego 2009, 15:17   

joe_cool, zgubiłaś "jak kryształ" ;P:
_________________
Starzejesz się gdy odgłosy, które wydawałeś kiedyś w trakcie seksu wydajesz obecnie wstając z łóżka
 
 
 
Nutzz 
Yans


Posty: 2170
Skąd: że znowu?!
Wysłany: 28 Lutego 2009, 15:24   

Przeczytane... moim zdaniem poziom o wiele niższy niż w poprzedniej edycji. Większość tekstów sprawia wrażanie pisanych na siłę.
Ale to nic, łatwiej będzie wybrać :)
 
 
joe_cool 
Babe - świnka z klasą


Posty: 4817
Skąd: wrotzlaff
Wysłany: 28 Lutego 2009, 15:54   

Ziemniak, dzięki, właśnie zauważyłam ;)
_________________
"Work is the curse of the drinking classes." O.Wilde
 
 
 
Virgo C. 
Fred Flintstone


Posty: 6481
Skąd: Owczary
Wysłany: 28 Lutego 2009, 15:59   

joe_cool napisał/a
to jak, do tyłu strzeliła? i od razu trafiła?

James Bond tak potrafi to czemu ona nie ? :D
_________________
"Ja tam nie wiem o co cała ta wrzawa. U mnie w domu elektryczność jest w gniazdku. Gdyby ten pomysł rozpropagować, niepotrzebne byłyby żadne atomy."
 
 
 
joe_cool 
Babe - świnka z klasą


Posty: 4817
Skąd: wrotzlaff
Wysłany: 28 Lutego 2009, 16:05   

Virgo C. napisał/a
joe_cool napisał/a
to jak, do tyłu strzeliła? i od razu trafiła?

James Bond tak potrafi to czemu ona nie ? :D

ale strzelbą? no nie wiem...
_________________
"Work is the curse of the drinking classes." O.Wilde
 
 
 
teddy 
Jaskier

Posty: 61
Skąd: Warszawa
Wysłany: 28 Lutego 2009, 16:06   

Ok. Przywitałem się jak należy, zbili, ale niezbyt mocno i od razu kazali głosować na szorty. No to głosuję :D
Ja, Róża - smutne ale coś w tym jest. Podobało mi się, jestem sentymentalny :wink:
Rzeźnik z Londynu - lubię takie klimaty, mniam mniam
Neurołowca - sam nie wiem dlaczego, ale spodobało mi się :D
 
 
xan4 
Tatuś Muminków


Posty: 5116
Skąd: Dolina Muminków
Wysłany: 28 Lutego 2009, 16:09   

Witchma, a komentarze to Jokermysz zjadła :?: ;P:
 
 
Witchma 
Jokercat


Posty: 24697
Skąd: Zgierz
Wysłany: 28 Lutego 2009, 16:18   

xan4, nie mam siły :( Ale nie wykluczam, że się zbiorę, czasu jeszcze dość.

Podstawowa uwaga do "Ostatnie zlecenie" - "nieważne" piszemy razem.
_________________
Basically, I believe in peace and bashing two bricks together.

"Wszystkie kobiety są piękne, tylko po niektórych tego nie widać."
/Maria Czubaszek/
 
 
 
Ozzborn 
Naznaczony Ortalionem


Posty: 8409
Skąd: z krainy Oz
Wysłany: 28 Lutego 2009, 16:19   

Łojeeeez, znowu fura czytania... nie mogę siędoczekać keidy złapię trochę czasu na czytanie. Pisemne podziękowania, że macie tylko 18 a nie 19 przyjmuję na pw ;)
_________________
Czerwony Prorok i Najwyższy Kapłan Ortalionowego Boga

'Irony is wasted on some people.'-T.Pratchett

"Ozzborn, pogódź się z tym. Twoja uroda jest Twoim przekleństwem." (c) baranek
 
 
Virgo C. 
Fred Flintstone


Posty: 6481
Skąd: Owczary
Wysłany: 28 Lutego 2009, 16:37   

Baty Ci się należą, a nie podziękowania :twisted:
_________________
"Ja tam nie wiem o co cała ta wrzawa. U mnie w domu elektryczność jest w gniazdku. Gdyby ten pomysł rozpropagować, niepotrzebne byłyby żadne atomy."
 
 
 
xan4 
Tatuś Muminków


Posty: 5116
Skąd: Dolina Muminków
Wysłany: 28 Lutego 2009, 17:38   

Nutzz napisał/a
moim zdaniem poziom o wiele niższy niż w poprzedniej edycji.


przeczytałem pierwszy raz i zgadzam się Nutzzem, w poprzedniej edycji musiałem wybierać spośród 8 szortów, teraz mam dwa pewniaki,
może po drugim czytaniu coś się zmieni.
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Partner forum
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group