Strona Główna


UżytkownicyUżytkownicy  Regulamin  ProfilProfil
SzukajSzukaj  FAQFAQ  GrupyGrupy  AlbumAlbum  StatystykiStatystyki
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj
Winieta

Poprzedni temat «» Następny temat
Paweł Majka
Autor Wiadomość
Goria 
Borg

Posty: 1520
Skąd: Wawa/Amberg
Wysłany: 17 Sierpnia 2017, 10:20   

Gratulacje!! :) Super po prostu!
 
 
agrafek 
Stalowy Szczur


Posty: 1024
Skąd: z Podgórza
Wysłany: 7 Wrzeœśnia 2017, 08:10   

Ławeczka dopiero od jesieni, listopada, czy jakoś tak. Jak tylko się pojawi dam znać. I trzeba będzie coś z tym fantem zrobić:).
_________________
drugi obieg
 
 
Agi 
Modliszka


Posty: 39270
Skąd: Wielkopolska
Wysłany: 7 Wrzeœśnia 2017, 08:19   

agrafek napisał/a
I trzeba będzie coś z tym fantem zrobić:).

Można mini konwenty ławeczkowe. Widziałam na Plantach ławeczkę Orbita, nawet posiedziałam sobie chwilkę.
 
 
Romek P. 
Pan na Literkach


Posty: 4363
Skąd: Sosnowiec
Wysłany: 8 Wrzeœśnia 2017, 07:06   

Można zrobić Ławeczkon przy okazji targów książki :)
_________________
Strona autorska: http://romualdpawlak.pl
 
 
Fidel-F2 
Wysoki Kapłan Kościoła Latającego Fidela


Posty: 37515
Skąd: Sandomierz
Wysłany: 8 Wrzeœśnia 2017, 07:36   

Straż miejska was pogoni
_________________
Jesteśmy z And alpakami
i kopyta mamy,
nie dorówna nam nikt!
 
 
Goria 
Borg

Posty: 1520
Skąd: Wawa/Amberg
Wysłany: 8 Wrzeœśnia 2017, 07:58   

A może spodoba im się koncept, akurat trafi się fan i czytacz? ;)
 
 
agrafek 
Stalowy Szczur


Posty: 1024
Skąd: z Podgórza
Wysłany: 8 Wrzeœśnia 2017, 08:27   

Straż miejska tylko wtedy, gdy będziemy pić napoje wyskokowe:).
_________________
drugi obieg
 
 
Fidel-F2 
Wysoki Kapłan Kościoła Latającego Fidela


Posty: 37515
Skąd: Sandomierz
Wysłany: 8 Wrzeœśnia 2017, 08:55   

To właśnie miałem na myśli. Bo co? o suchym pysku tak sobie będziecie siedzieli?
_________________
Jesteśmy z And alpakami
i kopyta mamy,
nie dorówna nam nikt!
 
 
agrafek 
Stalowy Szczur


Posty: 1024
Skąd: z Podgórza
Wysłany: 22 Grudnia 2017, 09:51   

Zgodnie ze świąteczną tradycją, świąteczne opowiadanie.
W tym roku wyszło troszkę dłuższe.

Ignacy Gołczan cenił poczucie władzy. Delektował się nim każdej niemalże chwili swego życia. Jeśli akurat nie dominował nad kimś, to wspominał miłe chwile takiej dominacji. Nauczył się wykorzystywać choćby najmniejsze okazje do wywierania na innych presji i podkreślenia własnych przewag. Ot, na przykład owego znaczącego dnia grudnia, gdy na widok zmierzającej do pracy koleżanki przyspieszył kroku tak, by wyprzedzić ją o dobrych dziesięć metrów. Otworzył szeroko drzwi, ale nie przekroczył progu, lecz uprzejmie przytrzymał wcale nie lekkie wrota Urzędu Miasta Le Rouge, jednego z największych marsjańskich grodów, i czekał uśmiechając się szeroko, niby to życzliwie.

To, co w wykonaniu każdego innego człowieka stanowiłoby uprzejmy gest, w wykonaniu Ignacego było jedną z gierek w dominację. Nie przytrzymywał drzwi dla zaspokojenia durnej etykiety albo po to, żeby jakiejś babie zrobiło się miło. Specjalnie spieszył się z tym, by nadchodzący miał do pokonania kilka, czasami kilkanaście metrów. Tacy właśnie ludzie, tak mężczyźni jak i kobiety a nawet demony, kosmici i potwory, reagowali w podobny sposób: przyspieszali odruchowo kroku, by nie kazać czekać temu uprzejmemu człowiekowi.

Uśmiechali się mile z wdzięczności, a Ignacy odpowiadał im podobnym na pozór, a przecież zupełnie innym uśmiechem. Triumfował. Oto skłonił, właściwie zmusił kogoś, do działania wedle własnej woli. Co więcej, uczynił to bezkarnie. Ba – jeszcze podziękowano mu za to!

Prawdę mówiąc, Ignacy musiał nauczyć się cieszyć z takich właśnie sukcesów, ponieważ jego rzeczywista władza była dość ograniczona. Należał do armii trzech tysięcy urzędników trzeciego stopnia zatrudnionych w Urzędzie Miasta La Rouge i zajmował się głównie odpowiadaniem na pisma dotyczące pasjonującego tematu sortowania piachu.

Na szczęście dla siebie i z tej pracy potrafił czerpać poczucie władzy. Oto zwlekał z odpowiedziami do ostatniej chwili (a czasem nawet ją przekraczał), co dziesiąte pismo załatwiając odmowną supozycją. Pozostałych dziewięć odsyłał do wydziałów i referatów, które choćby pozornie miały coś wspólnego z tematem (na przykład ich nazwa zaczynała się na tę samą literę alfabetu, co pierwsze zdanie pisma) domagając się od nich stanowczo opinii. W referatach tych trafiony takim poleceniem urzędnik naturalnie wpadał we wściekłość, co czasem oznaczało, że również zwlekał z odpowiedzią. Tak, czy inaczej, musiał jakoś odnieść się do zaleceń Ignacego, a to oznaczało, że dawał mu się zdominować.

W każdym razie zdaniem Ignacego.

Ze swojej skąpej pensji Gołczan zatrudniał gosposię, na którą prawdę mówiąc nie było go stać i która nie miała u niego nic do roboty. Chochlicza kobieta stawiała się więc u niego trzy raz w tygodniu wyłącznie po to, by wysłuchać jego poleceń okraszanych przemowami na temat stanu wszechświata (który, zdaniem Ignacego był szalenie nieuporządkowany). Sprzątać w ciasnej izbie nie mogła, ponieważ Ignacy uważał iż choćby dotknięcie jakiejkolwiek należącej do niego rzeczy oznaczałoby naruszenie jego władzy i próbę narzucenia mu własnej. Przecież musiałby sięgnąć, na przykład po wyprasowaną koszulę tam, gdzie ktoś inny by ją położył – to oznaczałoby poddanie się cudzej dominacji!

Także gotował sobie sam, z podobnych powodów.

Podczas zakupów srożył się na ekspedientki celowo nakazując im trzy razy wybierać jeszcze właściwsze owoce czy te strzępy mięsa, na które było go stać. Dzięki temu nie tylko zarządzał sprzedawczyniami, ale jeszcze dominował nad poirytowanymi ludźmi stojącymi za nim w kolejce. Choć więc jadał byle jak i byle co, to jednak każdy posiłek sprawiał mu niezwykłą satysfakcję.

Nie inaczej było i z wieczerzą wigilijną, którą Ignacy jadał zawsze samotnie. Wedle własnego przekonania czynił tak nie dlatego, że nie znalazłby nikogo dla towarzystwa, lecz by bronić się przed zniewoleniem narzucanym przez tradycję. Z tego samego powodu zamiast świątecznego karpia spożywał ananasa a w miejsce barszczu z uszkami jadł rosół z oczkami tłuszczu. By zaś nie wręczać nikomu prezentów, gdy tylko na niebie rozbłysła pierwsza świąteczna gwiazdka wybiegał zamaskowany na ulicę, by coś komuś odebrać grożąc bronią.

Kończył akurat przełykać ostatnią łyżkę niezbyt smacznego rosołu (Ignacy, co oczywiste, nie poddawał się tyranii przepisów kulinarnych), gdy ktoś zastukał do jego drzwi.
Zamarł. Nie cierpiał takich sytuacji. Po pierwsze nie oczekiwał żadnych gości – przeciwnie, wywiesił na drzwiach kartkę zawierającą jednoznaczną treść: „Nie przeszkadzać. Nie ma mnie. Won!”. Po drugie odpowiedzenie na czyjeś pukanie oznaczałoby poddanie się woli pukającego. O ile sam Ignacy pukał namiętnie do każdych drzwi, do których mógł, o tyle sam na czyjeś stukanie nie odpowiadał nigdy. Postanowił więc ignorować niechcianego niespodziewanego gościa, dla którego, co oczywiste, i tak nie zostawił dodatkowego nakrycia. Zaczął się nawet cieszyć, że gdy natręt odejdzie, wykona tym samym polecenie Ignacego zapisane a kartce przy użyciu trzech liter układających się w cudowne słowo: „won”, gdy pukanie rozległo się ponownie.

Rozważał, czy nie udać, że go nie ma. Odrzucił ten pomysł natychmiast. To także oznaczałoby poddanie się czyjejś dyktaturze. Zamiast więc zachować ciszę, wysiorbał ostatnią łyżkę rosołu, następnie szurając ponad miarę odsunął krzesło i tupiąc z całych sił ruszył z talerzem w kierunku umywalki.

- No cóż, do trzech razy sztuka – wywarczał ktoś po drugiej stronie drzwi i zastukał jeszcze raz.

Przepłukując talerz Ignacy zastanawiał się nad następnym posunięciem. Czy powinien odczekać, aż nieznajomy zacznie odchodzić, a wtedy otworzyć drzwi i zawołać: „czego tam?”, by wymusić na natręcie zatrzymanie się i odwrócenie ku Ignacemu? Byłaby to niewątpliwie chwila triumfu. Z drugiej jednak strony, wstrętny nieproszeniec poniekąd osiągnął by w ten sposób swój cel i zmusił Ignacego do reakcji. Nie, zdecydowanie lepiej odczekać aż pójdzie sobie w cholerę. Będzie to nie tylko praktyczne, ale też wspaniale antyświąteczne.

Znacznie podniesiony na duchu tą myślą Ignacy odstawił ociekający wodą talerz na biblioteczkę po czym ruszył w kierunku skrzyni, w której ukrywał maskę na twarz, czarną pelerynę oraz pistolet. Już się ku nim pochylał, kiedy potężny kopniak wysadził drzwi do jego mieszkania z zawiasów, zmieniając je przy okazji w chmurę drzazg.

Z chmury owej wyłonił się Święty Mikołaj w towarzystwie anioła.
Tak w każdym razie mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Zanim spostrzegło się, że Mikołaj miał wprawdzie brodę, ale z tych rozbójniczych, oraz gębę wyglądającą raczej srogo niż życzliwie. Mimo to dałoby się, od biedy, przyjąć jego mikołajowość ze względu na czerwony płaszcz i takiegoż koloru czapę z pomponem, choć czerwień należała do krwistych a nie radosnych. Dałoby się, gdyby nie anioł. Ignacemu zdarzało się widywać rozmaite wizerunki anielskie. Bywały wśród nich anioły męskie, kobiece i bezpłciowe. Łagodne, pulchne i przypominające amory, posągowo poważne bądź spoglądające srogo i uzbrojone w miecz. Nigdy jednak nie widział dotąd anioła czarnego, z dłońmi zakończonymi szponami i z piekielnymi błyskami w oczach czarniejszych niż sny szatanów.

- Ho! Ho! Ho! – zazgrzytał zębami Mikołaj. – I cóż my tu mamy?
- Ja sobie stanowczo wypraszam! – zawołał Ignacy. – Stanowczo wypraszam sobie nachodzenie w Święta, w dodatku w świątecznym stroju! I w ogóle poszli won!

Ponieważ ani Mikołaj ani Anioł - anielica, jak zdążył się zorientować, gdy czarna postać z krwawą aureolą nad głową wyłoniła się zza pleców świętego – nie wydawali się nim przejmować, Ignacy wyszarpnął ze skrzyni pistolet, odbezpieczył broń i wycelował w Mikołaja.
Strzelić nie zdążył, bo anioł okazał się piekielnie szybki.

- Ignacy Gołczan – zameldowała anielica przyciskając Ignacego do podłogi całym ciężarem swego całkiem powabnego ciała, gdy już podarowała mu świąteczne podcięcie nóg, cios w żołądek i drugi, serdeczny, w szczękę. – Urzędnik trzeciego stopnia, menda. Gdyby mógł, zostałby krwawym dyktatorem, ale brakuje mu ku temu umiejętności. Wyżywa się na ludziach, przeciąga procedury i ma duszę czarniejszą od przekonań Szulera. Psuje ludziom życie jak tylko potrafi. Łajdak. Należy mu się rózga.
- Żadnych rózg! – zaprotestował słabo Ignacy, dziwiąc się równocześnie, że ktoś może pachnieć równocześnie piekielnie i pociągająco. – Nie uznaję Świąt!
- Ignacy? – Mikołaj, potężny i barczysty, pochylił się nad gospodarzem i wyciągnął go jednym szarpnięciem spod anielicy. – Łajdak z ciebie i szuja. Przybyłem ci pokazać twoje tegoroczne i przyszłe Boże Narodzenie. A jeśli bardzo mnie wkurzysz, to postaramy się z moim kochaniem tak, że może nawet i przeszłe.

A potem sprawił Ignacemu taki łomot, jakiego żaden urzędnik, dowolnego stopnia, nie zaznał w życiu.

Pięć minut a może całą wieczność później Ignacy nadal leżał na podłodze choć nikt go już do niej nie dociskał. Bolały go nawet te komórki ciała, które zdążyły przejść do historii. Nawet jego sińce miały sińce. A kości ostrzegały, że planują przeniesienie się w jakieś spokojniejsze miejsce. Na przykład do schroniska dla psów.

- To był duch tegorocznych Świąt – oznajmił Mikołaj zapalając cygaro. – Jak się nie zmienisz, przyszłoroczne będą takie same. A może lepsze, bo przyprowadzimy Burzymura. Dla niego tacy jak ty to burżuje najgorszego rodzaju. Siepacze systemu, rozumiesz?
Ignacy bardzo pragnął zapewnić, że owszem, rozumie, ale ani jego wargi ani język nie doszły jeszcze do siebie.

- Ujmę to tak – anielica schyliła się, by spojrzeć ofierze prosto w oczy. – Jeżeli sądzisz, że teraz cię boli, to znaczy, że twoja wyobraźnia w dziedzinie tortur jest jeszcze słabo rozwinięta. A zapewniam cię, że moja… Och, nie zna ograniczeń! Do dziś byłeś świnią, Ignaś. Ale od dziś się to zmieni. Nie musisz potwierdzać, ja to wiem. Bo jeśli nie… - Uśmiechnęła się filuternie, mrugnęła zalotnie. – Oj Ignaś, chłopczyku, jeśli nie, to my tu do ciebie wrócimy. Przekonasz się, że bycie dobrym człowiekiem jest fajne.

Poderwała się wdzięcznie, jednym susem dopadła Mikołaja, objęła go i pocałowała. Oznajmiła, że ich praca na dziś dobiegła końca, co Mikołaj przyjął z wyraźną ulgą. Objęci wyszli oboje na korytarz zostawiając za sobą Ignacego usiłującego wymamrotać przez poobijane wargi, że już będzie grzeczny, że będzie bezsprzecznie dobrym człowiekiem i naprawdę nie muszą go odwiedzać. Bo zaszczepili w nim ducha Świąt na wieki.

*
- Naprawdę musieliśmy tracić czas na to coś? – marudził jak zwykle w Święta Kutrzeba, gdy spacerowym krokiem szli ze Zmorą w świetle obowiązkowo gazowych o tej porze roku latarni, wśród miękkiego śnieżnego puchu spadającego z marsjańskiego nieba dzięki gwarancji świątecznego cudu meteorologicznego. – Mogliśmy obalić jakiegoś dyktatora, schwytać seryjnego mordercę, albo nauczyć moresu gangsterów bez zasad. A ty uparłaś się zasiać bojaźń bożą w urzędasie.

Odkąd wytłumaczyli Zmorze czym są Święta i duch Bożego Narodzenia na tyle skutecznie, że zaczęła się nimi przejmować, demonka zrobiła się na tych kilka dni w roku nieznośna. Jakby ów świąteczny duch opętywał ją co roku i zmuszał do robienia dobrych uczynków. Pojmowanych na sposób demonii, toteż nie rozdawali z Kutrzebą jadła potrzebującym ani nie uganiali się po poznanym wszechświecie w poszukiwaniu tej durnej dziewczynki z zapałkami co roku próbującej zamarznąć na coraz to zimniejszej lodowej planecie. Niemniej, jak podejrzewał Kutrzeba, nawet w domu prawdziwego Świętego Mikołaju nie panowała tak świąteczna atmosfera jak u Zmory i Mirka. Choinek demonica zawsze ubierała siedem. Dom tonął w wielobarwnych łańcuchach i anielskim włosiu. A kolędy musiały śpiewać nawet sztućce.

- Zło to zło – odparła Zmora wesoło. – Małe, czy wielkie pozostaje złem. A my jesteśmy pasterze, co przybywają, dzieciąteczku śpiewają i odmieniają ludzkie dusze. Czynimy ze zła dobro. A teraz spieszmy się, bo już pewnie na nas czekają z wieczerzą!
- Pewnie czekają – mruknął Kutrzeba trochę zmęczony a trochę zadowolony z faktu, że Zmora upierała się, by co roku wydawali przyjęcie dla wszystkich przyjaciół, żywych i umarłych, twardoświatowych i namalowanych. Ludzi, demonów i kosmitów. Tych co się urodzili, zostali przywołani albo nawet i zmyśleni.

Dla wszystkich ich i Was, pod wszystkimi niebami świata – Wesołych Świąt!
_________________
drugi obieg
 
 
Rafał 
.

Posty: 14552
Skąd: Że: Znowu:
Wysłany: 22 Grudnia 2017, 10:50   

Wesołych Świąt!

Dzięki wielkie za opowiadanie!!! :D
 
 
Goria 
Borg

Posty: 1520
Skąd: Wawa/Amberg
Wysłany: 22 Grudnia 2017, 10:59   

Wesołych Świąt! :)
 
 
Beata 
Indiana Jones


Posty: 433
Skąd: deformacja IU
Wysłany: 22 Grudnia 2017, 14:52   

Wesołych Świąt! :mrgreen:
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Agi 
Modliszka


Posty: 39270
Skąd: Wielkopolska
Wysłany: 22 Grudnia 2017, 15:42   

Wszystkiego fantastycznego na Święta i Nowy Rok!
 
 
dalambert 
Agent Chaosu


Posty: 23516
Skąd: Grochów
Wysłany: 22 Grudnia 2017, 16:13   

agrafek, :D I Dobrych Świąt
_________________
Boże chroń Królową - Dalambert
 
 
agrafek 
Stalowy Szczur


Posty: 1024
Skąd: z Podgórza
Wysłany: 21 Grudnia 2018, 13:31   

Zgodnie z tradycją, okazyjny tekścik świąteczny ze świata Kresu.
Wesołych Świąt!

Wigilia 2018, Kolędnicy.
Marcjanna Zielińska uważała się za kobietę względnie szczęśliwą. Była odpowiednio atrakcyjna, niegłupia i wyraziście wygadana. Pochodziła z rodziny nieprzesadnie zamożnej ale i niebiednej. A do tego skutecznie wcielała plan na życie, który ułożyła w wieku lat szesnastu.

Trzeba przyznać, że nie miała wtedy zbyt wysokich wymagań. Mieszkając w miasteczku zagarniętym przez demony mogła tylko żywić nadzieję, że nie wpadnie w ziejące żądzą mordu oko któremuś z nich.

W Krakowie, do którego uciekła zgodnie z planem, wszystko się zmieniło. Zdobyła tu pracę i wygospodarowała czas na wieczorową szkołę dla dorosłych. Zdała maturę, załapała się na fuchę jako maszynistka w magistracie, a tam znalazła potulnego nieco starszego od siebie kandydata na męża. Ten tylko przez pierwsze pół roku małżeństwa okazał się typem buntowniczym, potem spokorniał. Pozwalała mu zresztą raz w tygodniu wyskakiwać na brydżyka z kolegami, bo rozumiała, że każdy mężczyzna potrzebuje odrobiny swobody. A przynajmniej jej pozoru.

O jakiż popełniła błąd!

Marcjanna Zielińska uważała się za kobietę względnie szczęśliwą przez blisko trzydzieści i trzy lata swojego życia, aż do 24 grudnia 1977 roku, kiedy to do drzwi jej trzypokojowego mieszkania zadzwonił niespodziewanie ktoś na tyle niewychowany, by uważać, że odwiedzanie ludzi w Wigilię o piętnastej to doskonały pomysł. Marcjanna westchnęła. Wyprostowała się znad balii, w której karp miał dzięki temu okazję pożyć parę minut dłużej.

- Lucjan! – zawołała. – Lucjan! Ludzie dzwonią! Pewnie kolędnicy!

Nie doczekała się odgłosu człapania w przedpokoju. Najwyraźniej małżonek znowu zaczytał się w brydżowych czasopismach. Marcjanna westchnęła. Poszukała wsparcia u karpia, ale ten udawał, że jej nie widzi.

Podeszła do drzwi. Odsunęła łańcuch, przekręciła klucz, otworzyła.
To nie byli kolędnicy.
A brydż, na który co tydzień wypuszczała męża nie był, jak się okazało, brydżem.

- Lucjan! – pokręciła po raz setny głową godzinę później, gdy siedzieli przy stole wigilijnym. – Lucjan, jak mogłeś!

Nie tylko oni zostali przywiązani do krzeseł, sznur krępował także ich dzieci z tym, że one zostały przywiązane świątecznie - do choinki. Dwoje urwisów – bliźniaków, Kasia i Tomek nie mogli oczu oderwać od Mikołaja w czerwonej czapie, dziada proszalnego wyglądającego jak wyjątkowo wredny wilkołak oraz turonia. Każdy z tych trzech ściskał w łapie po pistolecie, a co który powiedział to plugawie.

Rej wiódł Mikołaj.

- Dobry pan, Młody Chochoł, czekał tydzień, czekał miesiąc. I nawet jego niewysłowiona cierpliwość się wyczerpała – mówił potrząsając białą brodą. – Kurde, ja bym tak nie wstrzymał! Ale on umie. A tyś go, Lucuś, taka twoja mać, zwodził. Dobrodzieja swojego. Tośmy w końcu do ciebie przyszli, bo pokerowe długi trzeba płacić.
- Pani szanowna wie – zagaił do Marcjanny Turoń. – Pani ślubny ani trochu nie umie w karty. On jest w tym ostatni ciul. Nie ma takiego rozdania, żeby go nie przepieprzył. Karty go nie kochają, rozumiesz pani szanowna. On nie powinien grać.
- Sie wie – rzucił dziad, który odzywał się najrzadziej.
- On już więcej nie będzie – zapewniła Marcjanna. – Lucjan, powiedz, że nie będziesz!
- Że nie będzie, to sprawa jasna – zarechotał Mikołaj. – Nadzwyczaj parszywie się gra bez kciuków. A właśnie kciuki mu obetniemy tak czy owak. Dla nauki. Ale może czego innego mu nie poobcinamy, jak się znajdzie jakaś prawdziwa kasa. Bo to, coście nam dali…
Przed Mikołajem leżał stosik marnej biżuterii Marcjanny wraz z jej zaskórniakami na cięższe czasy.
- Toż tu jest z pięć tysięcy! – zawołała.
- To o dziesięć za mało. A my sobie jeszcze musimy za fatygę policzyć. Za robociznę. A i dobremu panu Młodemu Chochołowi się procencik za zwłokę należy. Nie, nie – Mikołaj pokręcił głową. – Jak ten braciszek Lucka zaraz nie przyjdzie z porządną gotówką, to będziemy wszystkie palce ciąć. A może i tobie, złotko, coś utniemy. Albo czegoś dodamy – zarechotał paskudnie. Turoń zaraz mu zawtórował. I tylko Dziad skrzywił się z nieukontentowania.

Po brata imć Lucjana napadnięci zadzwonili niechętnie, bo nie wiedzieli, czy ten w ogóle odpowie. Kiedyś robił ów starszy od Lucjana mężczyzna karierę, ale wpakował się w jakieś ciemne interesy, rozpił, zatracił w awanturach o których porządny człowiek nawet by nie pomyślał. I kontakty z rodziną osłabły. Marcjanna nie sądziła zresztą, by ten utracjusz dysponował jakąkolwiek gotówką. Oczekiwanie nań odwlekało tylko nieuchronne.
A jednak, ktoś wreszcie zadzwonił do drzwi.

- No – sapnął Mikołaj. – Na ostatnią *beep* chwilę. Idź Stefan, wpuść gościa.
Turoń westchnął, zaklął ale posłuchał. Usłyszeli jak tupał idąc ku drzwiom. Jak sapnął zmagając się z zamkiem i jak na widok gościa zmełł w ustach słowo o ciężarze, jaki z trudem unieśliby nawet flisacy.
- A ty dziadu, coś za jeden? – huknął.
- A ja jestem gość wigilijny, niespodziewany – odparł mały, jakby pokurczony, siwy jak gołębica pokoju staruszek w długiej czarnej kapocie. Wepchał się do wnętrza, minął nieco zaskoczonego Turonia i wkroczył do salonu.
- Przedziwne te ozdoby choinkowe – zawołał na widok dzieci przywiązanych do świątecznego drzewka. – No, ale co kraj to obyczaj. To gdzie barszcz dla mnie? I ryba? I kapusta czerwona? A macie wy taką z grochem? I o makowiec bym się nie obraził. Zresztą wino też byłoby nie od rzeczy, a jeszcze lepiej czarcie mleko. Macie może czarciego mleka?
- Przyniosłeś kasę? – zapytał rzeczowo Mikołaj.
- A co to, szynk? Ja jestem niespodziewany gość, co przyszedł w noc wigilijną do polskiego domu jak Jezus do pasterzy. Tych w Betlejem. Mnie się przy stole sadza i karmi. Za darmo. Chyba, że nie do Polaków trafiłem a do jakichś satanistycznych bisurmanów? To gdzie mój barszczyk? Z uszkami?

Mikołaj przypatrywał się przez czas jakiś niespodziewanemu gościowi, skubiąc przy tym wąsa. Przeniósł następnie wzrok na gospodarzy. Lucjan jak wcześniej gapił się w swój pusty talerz. Natomiast Marcjanna, niczego sobie babeczka, jak zauważył nie po raz pierwszy, wytrzeszczała oczy na siwego.

- To nie jest brat twojego męża? – upewnił się Mikołaj. Sięgnął po pistolet, który wcześniej odłożył na stół.
- Nie. Za mały. I gębę ma inną. I jeszcze…
- Wystarczy. Ty, nieproszony – zwrócił się do siwego – Wypierdalaj. Zabieraj swoją siwą pomarszczoną dupę nim stracimy świąteczny nastrój i ci ją odstrzelimy.
Stojący za plecami siwego Turoń roześmiał się radośnie. Dziad pokiwał głową. Ale jakby bardziej do siebie niż w aprobacie dla żartu. Patrzył na siwego z namysłem, jakby próbując sobie coś przypomnieć.
- A ja – oznajmił spokojnie siwy – przyszedłem tu na barszczyk. Z uszkami. I na rybę. I nie wyjdę, jeśli nie dostanę. To jest Polska, czy jakieś germańskie zadupia, ja się pytam? Jest Wigilia? Jest. Jestem niespodziewanym gościem? Jestem. Więc o co chodzi?
- Poniekąd ma rację – mruknął Dziad.
- To co? – ryknął rozjuszony Mikołaj. – Mam mu barszczu, *beep* ugotować?
- Tradycja – odparł Dziad. – Podskoczysz jej?
Mikołaj dodał dwa do dwóch. Odkąd przeklęci Marsjanie wywrócili świat na nice, trzeba było uważać na obrzędy i tradycje. Byle splunięcie przez lewe ramię mogło człowiekowi wystrzelić w twarz.
- Dobra – stęknął. – Ty, Marcjanna, przygotowałaś barszcz?
- Przygotowałam – szepnęła. – Trzeba odgrzać, ale…
- To odgrzewaj. Stefan, pójdziesz z nią. Pilnuj, żeby nie przyszykowała czegoś poza barszczem.
- Uszka – przypomniał siwy. – Nie zapominajmy o uszkach.
- Nie zapomnimy – warknął Mikołaj.

Odczekali aż Marcjanna odgrzeje barszcz. Przyniosła go w misie, z której odlała chochlę na talerz niespodziewanego gościa. Ten usypał na nim już wcześniej wzgórze z uszek. Wystawało ponad powierzchnię barszczu.

Patrzyli wszyscy, jak zajadał ze smakiem, chlipiąc głośno i mlaskając. Przerwał na moment.
- A kolędy? – zapytał. – Nikt nie zaśpiewa kolęd?
Mikołaj posłał wściekłe spojrzenie Dziadowi, nim ten zdążył wspomnieć coś o tradycji. Że nie zdołał równocześnie patrzeć na przywiązane do choinki dzieci, ich nie powstrzymał.
- My możemy – zadeklarowała się Kasia i nim ktokolwiek zdążył zareagować, zaczęła: „Przybieżeli do Betlejem”.

Z kolędami w świecie po Zmianie bywa różnie. Potrafią opętać człowieka, albo oczarować. Bywa, że zmieniają Święta w najbardziej szalony czas, ale bywa, że prawie wcale nie wpływają na ludzi mniej podatnych na oczarowanie. Na Mikołaja, Turonia i Dziada nie wpłynęły. Choć temu ostatniemu oczy zabłysły dziwnie. Kiedy siwy z żalem oparł o krawędź talerza łyżkę, którą wcześniej próbował wyskrobać dziurę na dnie, dziad odłożył pistolet, założył ręce za siebie jakby na znak, że nie ma najmniejszego zamiaru sięgać po broń.

- Przepyszne! – ostatni raz mlasnął siwy. – Panie Jezu, jaki to był dobry barszcz! Od razu widać, że domowej roboty. Pewnie i z własnego zakwasu?
Marcjanna przytaknęła.
- Od razu widać, że z własnego! – pokiwał głową.
- No dobra – warknął Mikołaj. – Zjadłeś, to spierdalaj.
- Istnieją pewne zasady – odparł siwy. – Jedna jest ta, że w wieczór wigilijny trzeba niespodziewanego gościa przyjąć i nakarmić. I tak dobrzy gospodarze zrobili. Ale i gość powinien umieć się zachować. Po pierwsze, posiłku nie odmówić a po drugie za poczęstunek podziękować. Najlepiej chwaląc. Tak i uczyniłem. Ale wy, panowie, chyba nie bardzo dbacie o dobre obyczaje. A coś mi się widzi, że też jesteście nieproszeni goście.
- Myślę, że już pójdę – mruknął Dziad.
- Siedź! – osadził go Mikołaj. Podsunął równocześnie lufę pistoletu pod sam nos siwego. – Przegiąłeś, gnoju. Teraz my ci zagramy kolędę. To będzie dwa w jednym. Kolęda i lament pogrzebowy.
- Niech pan nie strzela na miłość boską! – zawołała Marcjanna.

Ale strzelił. I nie tylko on, bo i Turoń chwycił za broń. Tylko Dziad trzymał się od swojej z daleka.

Nie wiedzieć czemu dzieci wciąż śpiewały podczas całej tej kanonady. I tak, do rzewnego wtóru Jezusa Malusieńkiego pluły ogniem pistolety i rewolwery, sypał się tynk z sufitu i odpryskiwała farba ze ścian. Strzępy żyrandola opadały leniwie, niczym liście zrzucane jesienią przez drzewa.

Kiedy opadł dym, dzieci wciąż śpiewały, Lucjan wciąż nie odrywał wzroku od pustego talerza, a Dziad wciąż siedział z dala od własnej broni.
- Ja cię znam – powiedział. – Ty jesteś Grabiński. Widziałem cię kiedyś przy robocie. To ja już pójdę, co?
- Zadbałeś o tradycję to już idź – zgodził się siwy. – Najlepiej gdzieś daleko. Bo coś mi się widzi, że odwiedzimy pana Młodego Chochoła. Może nawet dziś?

Zdmuchnął dym z obu luf swoich rewolwerów. Przeładował, nim schował broń pod kapotę. Potem przeszukał ciała Mikołaja i Tura. Gotówkę, jaką znalazł położył przed Marcjanną.

- Pozdrowienia od szwagra – powiedział. – Znamy się trochę ze starych czasów. Przyjdzie tu z wami pokolędować. Nie żałujcie mu tego pysznego barszczyku. Panem Młodym Chochołem się nie przejmujcie. To taki prezent. Ale ten – wskazał Lucjana – lepiej niech się do końca życia w ten talerz gapi, niż choć jeszcze raz karty do ręki weźmie. Bo na miejsce Chochoła przyjdą inni. To pani rozumie?
- Już ja zadbam o co trzeba – zapewniła Marcjanna.
- Tak mi się zdaje, że pani zadba. Ech, żebym ja był młodszy! – mrugnął do niej, a ona niespodziewanie spłonęła rumieńcem. Zachichotała. – Wesołych Świąt! Pięknie śpiewacie, dzieci.
I wyszedł.

Na ulicy czekali na niego Zmora z Kutrzebą i Koryckim.
- Młody Chochoł – oznajmił Grabiński. – Taka mała robota na Święta. Co wy na to?
- A zdążymy przed pierwszą Gwiazdką? – zapytała Zmora, jak to ona słodko i morderczo zarazem.
- Jak się uwiniemy, to zdążymy.
- No to chodźcie, kolędnicy! – zawołała wesoło.

I poszli nieść dobrą nowinę na kulach, pałkach wypełnionych ołowiem, na pięściach i szponach. Śpiewając.
_________________
drugi obieg
 
 
Goria 
Borg

Posty: 1520
Skąd: Wawa/Amberg
Wysłany: 22 Grudnia 2018, 09:29   

:bravo fajne :)
 
 
gorat 
Modegorator


Posty: 13819
Skąd: FF
Wysłany: 22 Grudnia 2018, 12:17   

Z nieśmiałością: znajomość świata jest potrzebna przy lekturze powyższego?
_________________
Początkujący Wiatr wieje: Co mogę dla kogoś zrobić?
Zostań drzewem wiśni.
---
鼓動の秘密

U mnie działa.
 
 
agrafek 
Stalowy Szczur


Posty: 1024
Skąd: z Podgórza
Wysłany: 22 Grudnia 2018, 13:24   

Chyba nie. Tzn. Grabiński, Kutrzeba i Zmora są z powieści, więcpewnie lepiej wiedzieć, że Zmora to demon, Grabiński snajper, ale myślę, że i bez tego nnie powinno być problemów.
_________________
drugi obieg
 
 
Goria 
Borg

Posty: 1520
Skąd: Wawa/Amberg
Wysłany: 31 Grudnia 2018, 11:20   

Ostatnio trafiłam na Trupy i cieszę się, że ta dziewczyna ma takie wątpliwości.
 
 
agrafek 
Stalowy Szczur


Posty: 1024
Skąd: z Podgórza
Wysłany: 3 Stycznia 2019, 07:58   

Bo to nie jest wesoły świat. A bohater to, cóż...
_________________
drugi obieg
 
 
Goria 
Borg

Posty: 1520
Skąd: Wawa/Amberg
Wysłany: 12 Lutego 2019, 09:30   

Ten nowy, pięknie wydany (kolekcjonerski) "Pokój światów" - daję w prezencie. To musiała być dla ciebie chyba niesamowita satysfakcja widzieć tę książkę w takim wydaniu. :)
 
 
agrafek 
Stalowy Szczur


Posty: 1024
Skąd: z Podgórza
Wysłany: 13 Lutego 2019, 15:24   

No ba:). Wielka frajda trzymać w ręku coś takiego.
_________________
drugi obieg
 
 
Goria 
Borg

Posty: 1520
Skąd: Wawa/Amberg
Wysłany: 15 Lutego 2019, 12:17   

:) tak ;)
 
 
agrafek 
Stalowy Szczur


Posty: 1024
Skąd: z Podgórza
Wysłany: 24 Grudnia 2019, 12:39   Wszystkiego Najlepszego!

Narodziłem się jak pierwsi ludzie. Z zaślubin nieba i ziemi. Tak, jak dzieje się to od milionów lat niebo zrosiło ziemię i poczęło życie, wśród mrozu i ciemności zwyciężającej nad światłem.

Nie pamiętam tego. Nie pamiętam jak drobne dłonie kultystów obejmowały nasienie nieba by mocą płynącą od ziemi ukształtować mnie na podobieństwo bogini matki. Nie pamiętam, jak pchnęli we mnie czarne kamienie by dopełnić rytuału zaślubin.

Jeszcze mnie wtedy nie było. Mocy nieba i ziemi nie starczyło by tchnąć we mnie życie. Stałem się tylko kształtem pośród innych kształtów. Obserwowałem później jak kultyści kształtowali podobnych mnie – martwe pomniki, daremne próby ożywienia dawnych bogów.
Trzeba było czegoś więcej bym otworzył oczy.

Pierwszym, co zobaczyłem była Ona. Czarne oczy w twarzy jak najciemniejszy mrok a wszystko na tle nocy.

- Skończ z tymi durnotami – powiedział ktoś zza niej. Męski głos, ciężki jak pomruk burzy, choć teraz nieco rozbawiony.
- Zazdrosny Mirku? – odpowiedziała. – O bałwana?
I pocałowała mnie znowu. Czarna iskra przemknęła między nami. A jak za pierwszym razem jej usta podarowały mi wzrok, tak za drugim oddech.

Tak właśnie wygląda miłość.

Chciałem obejrzeć się za Nią, gdy odchodziła, ale nie umiałem.

Żyłem w bezruchu. Codziennie światło podejmowało walkę z ciemnością i przegrywało. Dzień za dniem ubywało światła. Póki walczyło, na ulice wybiegali kultyści, by nabierać w dłonie nasienia i ubijać je w najświętszy kształt kuli.

Mniejszych używali w rytuale chrztu obrzucając się nimi nawzajem w dzikim euforycznym szale a ich ekstatyczne krzyki stanowiły muzykę dla mych uszu. Z dużych lepili podobnych mnie. Choć jednak tańczyli wokół własnoręcznie wzniesionych bożków śpiewając pieśni przepełnione wiarą, nie udawało się ożywić mych braci. Potem robiło się ciemno i starsi kapłani, duzi i chłodni, przepełnieni lękiem, zabierali kultystów do domów, gdzie wszyscy zapadali w sny.

Wtedy na ulice wypełzały cienie a ja zamierałem w bezoddechu by nie zorientowały się, że żyję.

Z czasem poznałem wiele nowych słów i dowiedziałem się, że świat, w którym przypadek i miłość powołały mnie do życia nazywa się: Miasto. Strzeżone przez wieże, zamieszkane przez dusze wojowników umiało bronić się przed złem. Istnieje jednak ciemność, jakiej nie powstrzymają żadni strażnicy. Przedwieczny mrok, uśpiony w każdym ludzkim sercu i czekający dni przesileń, gdy otwierają się wrota wymiarów a granice zamieniają się w bramy.

Wypełzał na ulice nocami. Im stawały się dłuższe, tym rósł w siłę. W dziesiątkach cieni prześlizgiwał się po ciałach mych martwych braci i po moim. Jego plugawy dotyk przejmował mnie wstrętem. Drżałem, by nie poczuł iskry życia we mnie.
Widziałem jak zagląda do okiem domów kapłanów i kultystów, jak drapie coraz mocniejszymi pazurami po szybach i jak odskakuje gwałtownie, jeśli trafia na dom, którego nocą broniły koty bądź dusze przodków. Błysk kocich oczu, blade mgnienie życzliwego ducha wystarczyły by wprawić go w panikę. Odskakiwał miotając plugawe przekleństwa z początków czasu. Szybko odzyskiwał panowanie. Rozglądał się, by szukając świadków swej klęski. Wtedy zamykałem oczy by nie rozpoznał mnie i nie zniszczył.
Krzyczał do dusz i kotów, że ciemności przybywa a światła ubywa. I że nadejdzie taka noc, podczas której spotkają się wszystkie moce i żadne drzwi nie będą dla niego przeszkodą.
Potem rozsypywał się w setki cieni, a one rozbiegały się na podobieństwo szczurów.

Aż wreszcie nadeszła noc, o której mówił.

Zapowiadały ją wyjątkowo podniecone śmiechy kultystów prześcigających się w opowieściach o odwiedzinach największego z bogów. Potrafiącego rozpalać w sercach ogień zdolny płonąć aż do następnego obrotu wszechświata. Nawet kapłani zgubili tego dnia swój chłód i zachowywali się niemal jak kultyści.

Wiedziałem, że nie jest dobrze. Bo kiedy przybywa potężna moc, inna zyskuje na sile by wyjść jej na spotkanie. Apogeum potęgi boga jest najniebezpieczniejszym momentem jego istnienia.

Byłem czujny.

Najpierw zapadła niezwyczajna cisza, gdy wszystko zamarło i nawet najmniejszy szelest nie burzył spokoju nocy. Koty i dusze wyjrzały przez okna i zaraz schowały się w ostatnich bastionach: pod łóżkami i na kołdrach. Świat zamarł w oczekiwaniu na cud i grozę.
Rozległy się dzwonki. Zadrżałem od ich muzyki, jak i mnie stworzono je z mrozu.
Śnieg, który zaczął padać chwilę potem nie przypominał żadnego innego śniegu. Jakby nie pochodził z nieba, lecz z dziwnej przestrzeni: pełnego radosnego niepokoju oczekiwania.
Aż wreszcie nadpłynęły sanie ciągnięte przez wielkie wilki. Potężny mężczyzna w futrze podbitym szarłatem zatoczył pętlę nad miastem by wylądować na mojej ulicy. Wysiadł z sań, potoczył wzrokiem, zatrzymując go na moment na mnie.

- Ho ho – mówił niby spokojnie, a jednak tubalnie. – To coś nowego! Czułem, że coś tu jest, ale ty…

Postąpił krok ku mnie. Aż zadrżałem z przejęcia, czując, że pojawiła się szansa, by moje życie nabrało nowych sensów i odmieniło się na zawsze.

Ale wtedy tysiące cieni wyskoczyło ze swych kryjówek i rzuciło się na boga rozproszonego moim widokiem.

Pierwszych kilkadziesiąt strącił. Ot tak, bez wysiłku. Krzyknął groźnie a wtedy jego wilki uwolniły się z zaprzęgu i rzuciły na cienie miażdżąc je w potężnych szczękach.
Ale cienie wciąż przybywały. Wypełzały z kanałów, skakały z martwych gałęzi drzew i z rynien. Zakotłowały się chmurą, nie - tornadem! - wokół boga i odcięły go od wilków. Strącał je z siebie, ale na miejsce każdego zniszczonego przybywały nowe.

A to nie koniec. Nie był to nawet właściwy atak, jedynie dywersja.

Ziemia stęknęła od ciężaru zła, gdy powstawał z niej nosiciel wszelkiego zepsucia. Wszystko to, co zamiatacie pod dywan, każdy grzeszek który starannie zapominacie, pogardliwe splunięcie, przekleństwo rzucone za plecami kogoś, kto was zirytował w jakimś powszednim wysiłku, w kolejce do świątecznych zakupów; złość przy myciu okien na zimnie, złe słowa przy ucieraniu maku i spowodowana zmęczeniem niechęć do wieszania jeszcze mokrych firanek. Zapomnienie o niegdyś bliskich, warknięcie na mróz albo na roztopy. On był z tego wszystkiego, bo tym się karmił. Przedwieczny jak przedwieczne są strach i złość, druga strona każdej świątecznej radości. Jądro Zepsucia. Przyczajony, oczekujący na tę jedną chwilę, gdy potężna moc otworzy drzwi wszystkich mocy.
Uniósł cielsko z przegniłych liści i martwych gryzoni dla których nie starczyło ciepła, z zapomnianego błota z kości zeszłorocznych ptaków posplatanych grozą i tą ciemnością, która jest lepka i gęsta. Ruszył w stronę boga. Dusze i koty strzegące domów krzyknęły, ale nie mogły nic zrobić.

Cienie otoczyły wilki nieprzejrzystą chmurą, by nie spostrzegły co grozi ich panu. A on, bóg tej nocy, zaciekle zmagający się z wciąż rosnącą armią cieni nie dostrzegł nowego zagrożenia.

Tylko ja widziałem jak zrodzony z otchłani potwór zbliża się do odwiecznego wroga, jak unosi bezkształtne łapsko zmieniające się powoli lecz nieuchronnie w ostrze wykoślawionej kosy utworzone z kości pomarłych a zapomnianych zwierząt i ludzi, jak wszystkie one zrastają się w naznaczoną przyprawiającymi o szaleństwo wzorami kosę. Tylko ja dostrzegłem jak kłębowisko cieni na plecach boga rozrzedza się, by otworzyć drogę dla ostrza.

- Dziś nie będzie prezentów – wysyczała ciemność. – Zamienią się wszystkie w suche liście.

Nikt nie mógł powstrzymać tego ciosu. Bo nikt go nie widział.

Oprócz mnie. Ale ja otrzymałem tylko dar życia i wzroku. Zabrakło jednego cudu, jednego pocałunku, bym mógł się ruszać.

Zawołałem z całych sił. Nie głosem, bo głosu również mi nie dano. Choć jednak nie miałem ust, musiałem krzyczeć. Całą iskrą życia wzywałem ratunku. A gdy zdałem sobie sprawę, że jest za późno by przybył, zużyłem ową iskrę na ostatni cud.

To nie powinno było się udać. Żaden ze mnie bóg, czy choćby demon. Jestem tylko odbiciem dziecięcych piosenek i dwóch pocałunków. Mgnieniem, które roztopi się wiosną.

Ale skoczyłem.

Wyczuli mnie obaj. Bóg tej nocy i Splugawienie tej nocy. Spojrzeli ku mnie. Bóg dostrzegł ostrze, ale za późno, by przed nim uciec, a ciemność dostrzegła mój cel, za późno, by je powstrzymać.

Wbiło się we mnie głęboko. Prawie przeszło na wylot, ale mróz, z którego powstałem związał je i zatrzymał. Nie dosięgło ciała boga.

Potwór wrzasnął w furii. Szarpnął. Rozerwał mnie na strzępy. Moja środkowa kula rozsypała się a ta z której uczyniono mi głowę, poleciała do tyłu. Widziałem jak znów unosi się kosa i zdałem sobie sprawę, że tylko opóźniłem nieuniknione. Dałem bogu szansę, obracał się ku wrogowi, ale nie wydawało mi się, by zdążył.

Jednak widziałem coś jeszcze. Ciemność wśród ciemności mknącą po dachach. Moja pani życie. Moja miłość. I nie przybywała sama. Wydawało mi się, że widzę błysk i słyszę huk. Ale może to moja głowa właśnie roztrzaskiwała się na ulicy.

*
- To głupie. Lepimy pieprzonego bałwana. Jak dzieci.
- Zlepiamy pieprzonego bałwana, Mirku.
- Na pewno są ważniejsze rzeczy do zrobienia.
- Nie.

Nie powinienem był słyszeć tych głosów. Przecież umarłem. Zużyłem iskrę życia.
- No, gotowe. Nawet trochę do ciebie podobny. A teraz go pocałuję.
Znów dała mi wzrok. Patrzyłem na nią oszołomiony. Twarz z ciemności okolona burzą czarnych włosów, oczy jak serca mroku. Cud. Za nią stało dwóch mężczyzn: ten zwany Mirkiem, chuchający z dłonie czerwone od mrozu i bóg.
- Uratowałeś mi życie – przemówił bóg tej nocy. – Uratowałeś prezenty.
- Nie sam – mruknął ten zwany Mirkiem.
- Przestań być zazdrosny – moja miłość przewróciła oczami, a ponieważ, jak to miłość, bywała zadziorna i złośliwa, znów mnie pocałowała.
- Kocham cię – powiedziałem, bo właśnie zyskałem głos.
Ten zwany Mirkiem chrząknął i położył dłoń na kolbie wciąż gorącego rewolweru.
- Uratowałeś mnie – powtórzył bóg. – W zamian coś ci ofiaruję. Będziesz znikał każdej wiosny ale wracał każdej zimy by strzec tego miasta. Bo cienie wrócą, jak zawsze wracają.
- Też mi dar – mruknął ten zwany Mirkiem. – Robota bez końca.
Pierwszy raz się z nim zgadzałem.
- Dar to dar – odparł bóg. – Zawsze będzie miał konsekwencje. No to wesołych Świąt, dzieciaki.
- Wesołych Świat! – zawołała moja miłość rzucając mu się na szyję.

Poczułem pustkę, gdy odchodzili. I choć Ona wracała do mnie każdego wieczoru, wiedziałem, że nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Zacząłem tęsknić za wiosną. Ale Ona tłumaczyła, że prawdziwy dar nadejdzie.

Posadzili obok mnie drzewo. Wyrosło w jedną noc. A potem Ona ściągnęła do mnie ludzi, bogów i demony. Wesołych i ponurych. Kazała im śpiewać i przybrać drzewo ozdobami ze szkła i słodyczy.

Nic z tego nie rozumiałem
.
Do chwili, gdy coś, co zarazem było drzewem, jak i czymś nowym, zupełnie innym – rozświetlonym i barwnym, pochyliło się nade mną by w całym swym blasku powiedzieć głosem jak tchnienie życia.
- Wesołych Świąt, mój miły.
Poczułem jak mróz we mnie zeszkla się w coś, czego nie potrafiły dać mi pocałunki ciemności.
A gdy moje serce po raz pierwszy zabiło, zrozumiałem, że staliśmy się jak niebo i ziemia.
- Wesołych Świąt, najdroższa – odpowiedziałem choince.
A potem śpiewaliśmy. Ludzie, demony, bogowie, moja Choinka i ja, czymkolwiek się stałem. I możliwe, że nawet usłyszałem: „Ho Ho Ho” płynące z niebios.
Wesołych Świąt!
_________________
drugi obieg
 
 
Goria 
Borg

Posty: 1520
Skąd: Wawa/Amberg
Wysłany: 24 Grudnia 2019, 15:44   

Wesołych Świąt!!
 
 
Beata 
Indiana Jones


Posty: 433
Skąd: deformacja IU
Wysłany: 24 Grudnia 2019, 18:50   

Wszystkiego dobrego!
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Lowenna 
Mirmił


Posty: 4359
Skąd: Lancre
Wysłany: 24 Grudnia 2019, 23:14   

:bravo :bravo :bravo
Radości Bożego Narodzenia!
_________________
Gdyby nawet mężczyzna potrafił zrozumieć, co myśli kobieta... i tak by nie uwierzył...
 
 
agrafek 
Stalowy Szczur


Posty: 1024
Skąd: z Podgórza
Wysłany: 24 Grudnia 2021, 14:55   Jak co grudzień:)

A w tym roku było tak:

- Błoto – mruknął do siebie Szuler Losu, przyglądając się czubkom własnych butów. – Samo błocko. Wszędzie błocko.
Trzeba jednak wiedzieć, że Szuler Losu był bogiem na schwał, niewiele ustępujący wzrostem samemu wielkoludowi Burzymurowi, toteż i głos miał solidny, czasem mimo woli. Jego mruknięcia potrafiły więc brzmieć niczym pomruki burzy i słychać je było o obrębie kilku metrów.
Na przykład tam, gdzie duchy tańczyły wokół bałwana. Ani te duchy nie były zwyczajne, ani bałwan. O śnieżnym strażniku Świąt opowiedzieliśmy już innym razem i każdy, kto tylko ma ochotę, może przyjrzeć się tej historii. Natomiast duchy… Wszystkie niewielkie, przypominając dzieci, a jednak dzieci, przez które czasem przeświecało coś, jakby zapowiedź dorosłości. Poprzebierane były za postacie, których Szuler nie rozpoznawał, pewnie z jakichś nowych, durnych, bajek.
Jeden z nich, w czarnej pelerynie i takiejż masce na twarzy, obrócił się ku Szulerowi i pokazał mu język. A drugi zawołał do boga:
- Stary maruda!
Ponieważ zabrzmiało to jak wezwanie do pieśni, zaraz wszystkie duchy, trzymając się za ręce zatańczyły wokół bałwana śpiewając na stałą, odwieczną melodię wszelkich wyliczanek:
Stary maruda na ławce siedzi
Nudzi, narzeka, zimą się biedzi
Stary maruda, psuje zabawy
Śmieszy nas strasznie maruda stary!
- Czekajcie, smarkacze – warknął Szuler wstając. – Złoję wam skórę, to odechce wam się głupich wyzwisk!
Nie przejmowały się groźbą, póki nie stanął nad nimi, nie tupnął wielką nogą, nie huknął przerażającym basem. Wtedy przerwały taniec, by zwrócić ku niemu niewielkie i czasami niewyraźne twarzyczki. Szuler odruchowo dojrzał w nich linie losów. Aż potarł gębę ze zdziwienia, takie były niezwykłe. Kłębiły się wokół duchów, jak wokół wszystkich istot, ale zamiast rozwijać i rwać, splatały w pętle prowadzące donikąd, bo pozamykane.
- Hej! – zawołała dziewczynka przebrana w coś ni to szarego, ni to zielonkawego, ale na pewno niestosownie, bo po męsku. - On nas widzi!
To zainteresowało pozostałe duchy. Zaroiły się wokół Szulera, wykrzywiając do niego w najokropniejszych minach, czasem nawet poszturchując i podszczypując. Znosił to, póki mu zdziwienie nie minęło. Wtedy znów tupnął nogą, ale tak, że ziemia zatrzęsła się z lekka i duchy się powywracały. Tylko ten w czarnej pelerynie utrzymał się na nogach, za to odskoczył wykonując salto w powietrzu i cisnął w Szulera śnieżką, ukształtowaną jednak nie w kulę a w coś przypominającego ptaka z rozłożonymi skrzydłami.
- Zabawopsuj! – krzyknął duch o długich siwych włosach, lecz wciąż dziecięcej twarzyczce. Nie wiadomo skąd wyciągnął miecz o ostrzu iskrzącym srebrem. – Ma ja coś na takie poczwary… Chyba…
Zawahał się, pokręcił głową, a tedy miecz zniknął. Duch przyglądał się skonfundowany pustym dłoniom. Prychnął, coś tam mruknął pod nosem, a potem pochylił się na najbliższym kolegą i pomógł mu wstać.
- Chodźmy do Bałwana – powiedział tamten, w mundurze o nieznanych Szulerami oznaczeniach. – Obroni nas przed tym straszydłem.
- Jak ty coś powiesz, Hansik! – zirytował się siwy.
- Mówiłem ci! Jestem Janek! Nie przezywaj się!
- Raz jesteś to, raz sio! – wzruszył ramionami Siwy. – Jak mam nadążyć za twoim zmienianiem imion?
- Dlaczego pan nas widzi, stary marudo? – tylko dziewczynka w męskim przebraniu, chyba też mundurze, jak ocenił Szuler dostrzegając dystynkcje na ramionach, została przy bogu szans. Pozostali odeszli za szturchającymi się teraz siwym i Hansikiem. – Nikt inny nas nie widzi, tyko pan.
- Naprawdę nikt? – Szuler opanował pokusę, by pogonić dziewczynę. Choć miał kiepski nastrój, jak co dzień od ponad roku, odkąd Wandzia wyszła za tego całego Jasia, awantura z duchami trochę go ożywiła. – Myślałem, że teraz każdy może widzieć duchy.
- Ale nie takie jak my. My jesteśmy inne duchy. Takie, których prawie nie ma. Nas widzi tylko Pan Bałwan.
- Wszystkich duchów prawie nie ma.
- Nie. Wszystkie duchy są wspomnieniem rzeczy, które odeszły. A my jesteśmy duchami rzeczy, które nie nadeszły. To czemu pan nas widzi? Pan jest może poetą?
- W żadnym razie! – na myśl, że miałby składać rymy, jak na przykład Burzymur, który pisywał rewolucyjne i miłosne przyśpiewki, Szuler niespodziewanie się roześmiał. A ponieważ śmiał się tak jak tupał i huczał, czyli całym sobą, to szyby zadrżały w okolicznych kamienicach, a przez kila okien powyglądały nawet gospodynie, całe w chmurach smakowitych zapachów, i zaczęły krzyczeć, żeby do wszystkich diabłów, te pijane chamidła co tak się drą, pozamykały mordy, bo są przecież Święta, do jasnej alnielki!
Dziewczynka chyba przestraszyła się, że Szuler zacznie teraz tupać i huczeć także na gospodynie, bo chwyciła go z rękę i odciągnęła w jedną z bocznych uliczek, w cień posadzonego przy niej kasztana. Dał jej się poprowadzić, trochę z rozbawienia, a trochę dlatego, że niespodziewanie, zrobiło mu się ciut cieplej w samym środku tej niemrawej zimy, kiedy na ulicach Krakowa więcej było błota niż śniegu.
- Jak pan nie jest poetą, albo pisarzem, albo chociaż bardem, to zupełnie nie wiem czemu pan nas widzi – dumała dziewczynka. – No chyba, że pan też jest duchem tego, co nie przyszło? Ale takim dziwnie wielkim? I starym?
- Jestem bogiem, mała – odpowiedział Szuler opierając się o pień drzewa.
- Oooo…! – zapatrzyła się na niego, otwierając szeroko usta ze zdziwienia. – Takim prawdziwym?
- Prawdziwym nie. Stworzyli mnie ludzie na wojnę.
- I wojował pan? Bo ja miałam wojować! Tak mi się zdaje… Czasem wydaje mi się, że miałam biegać z karabinem, a czasem, że krzyczeć do mikrofonu coś o oczach. Niestety, nie mogę sobie przypomnieć co. To znaczy, nawet nie przypomnieć, ale tak jakby przedprzypomnieć. Pan rozumie?
- Niespecjalnie.
- Ech. Pan wie, że świat się zmienił, jak przylecieli ci z nieba?
- Marsjanie.
- Właśnie oni. I od tego ich przylecenia wszystko potoczyło się inaczej. I zdarzyły się rzeczy, które nie miały się zdarzyć, a nie zdarzyły takie, które miały.
- To wiem. Jestem bogiem szans, mała. Widzę wszystkie możliwości świata.
- O, to musi się panu strasznie kręcić w głowie – znów spojrzała na niego z uwagą. – Kręci się?
- Czasem się kręci – przyznał. Spróbował ponownie zobaczyć linie jej losu, ale nie był w stanie. Pomyślał, że to miłe: rozmawiać z kimś, kogo szansa są dla niego niewidoczne. Zawsze to jakaś odmiana. Kiedy ten cholerny Jasiek napatoczył się po raz pierwszy, już było widać nitkę przeznaczenia, która łączyła go z Wandzią. Z początku mizerną, prawie że rwącą się od byle powiewu zmian. Ale nabierającą sił z każdym wydarzeniem. A teraz Wandzia siedziała z tym typem z kolacją, a on łaził sam po błocku. Zaprosili go, oczywiście. Ale nie chciało mu się do nich iść. Od tego ich całego szczęścia czuł się tylko gorzej. Puściej.
- Tak mi się zdawało – pokiwała głową. – No więc jak nie zdarzyły się rzeczy, które powinny się były zdarzyć, to nie opowiedziano też opowieści, które się miały z tych zdarzeń narodzić. A jak ich nie napisano, to nie pojawili się ich bohaterowie. To my. Duchy opowieści, które nie nadeszły, choć powinny były. I one wszystkie gdzieś tam są, wie pan? Tylko czekają, żeby ktoś je opowiedział.
- I z jakiej ty jesteś bajki? – zapytał Szuler, któremu nagle zrobiło się jeszcze bardziej smutno. Oto spotkał kogoś, komu było gorzej niż jemu. On przynajmniej istniał. A może nawet, kto wie, został gdzieś opowiedziany?
- Nie wiem – w oczach dziewczynki zaszkliły się łzy. – Tak, jakby nie pamiętam. Bo przez to, że nikt mnie nie opowiedział, mam tylko takie jakby niejasne wspomnienia. Że na przykład krzyczę o tych oczach, albo jeżdżę w czołgu. Pan wie co to czołg?
- Wiem – odpowiedział Szuler, przypominając sobie, jak rozwalał czołgi w weselszych czasach, gdy był tylko szalonym bogiem-zbójem i niczym się nie przejmował.
- No to ja takim jeździłam. Ale nie wiem po co. Czasem Hansik, który mówi, że jest Janek, też pamięta coś z czołgami, ale z innymi. A pan tak zawsze jest sam?
- Zawsze – burknął Szuler, choć nie była to prawda.
- To kiepsko. Nas właściwie nie ma, ale przynajmniej nie jesteśmy sami.
- I tak się włóczycie po mieście i nikt was nie widzi? Całymi dniami?
- Nie… To byłoby głupie! – roześmiała się. – My tylko w Święta spadamy ze śniegiem! Bo ludzie wtedy więcej bają i to nas chyba jakby przyciąga. Bo tak zwykle, to nas nie ma w ogóle. Rozwiewamy się, a jak przychodzą Święta to zwiewamy. I bawimy się z Panem Bałwanem. Z panem też byśmy się pobawili, jak pan nas widzi, ale pan jest strasznie smutny i marudny i ponury, jak… Jak nie wiem co.
- Nie zawsze taki byłem – skłamał Szuler, bo niespodziewanie uznał, że nie chce wyjść na ponuraka i zrzędę przed dzieckiem istniejącym tylko przez kilka dni w roku. W porównaniu z tymi dzieciakami jego życie wydało mu się nawet znośne. – I mam tych… - Chciał powiedzieć: „przyjaciół”, ale ugryzł się w język. – Towarzyszy broni.
- O, to fajnie! Opowie mi pan o nich?
Szuler tylko prychnął. On miał opowiadać? On?
Ale słowa nie przejmowały się jego prychnięciami i popłynęły z jego ust same. I nagle opowiadał o Mirku Kutrzebie i jego Zmorze, o Burzymurze kochającym się w Czarnej Sarze i o wyprawie na Kresy, gdzie trzeba było walczyć z Wieczną Rewolucją i o latającym wilku i o dworze w samym środku lasu strzeżonym przez duchy i demony i o żywych obrazach, w których można było zwiedzać całe miasto… Ani się obejrzał, a wokół niego siedziała cała gromadka dzieci. Czasem mijali ich przechodnie. Na widok Szulera, który, ich zdaniem, gadał tylko sam do siebie, przyspieszali kroku.
Gdy Szuler przestał opowiadać, było już całkiem ciemno. Dzieci patrzyły w milczeniu, aż wreszcie Siwy przełamał czar ciszy.
- Znam takiego jednego, co potrafi lepiej opowiadać – powiedział. – Ale pana historie też są fajne.
- Są fajne! – zgodził się Hansik.
- Żeby nas tak ktoś umiał opowiadać! – westchnęła dziewczynka w męskim mundurze. – To by dopiero było coś!
- To niech stary maruda nas opowie! – zawołał chłopak w czarnej pelerynie i masce. – Umiał opowiadać o tamtych, niech opowie nas!
- Ale to by musiał zmyślać! – pokręciła głową dziewczynka. – A on nie umie! Umie pan? – popatrzyła na niego z nadzieją.
- Zmyślać nie… - mruknął Szuler, któremu zrobiło się głupio od przebłysku wiary, jaki ujrzał w dziewczęcym spojrzeniu. Dawno nie patrzyło tak już na niego żadne dziecko. – Ale umiem patrzeć… Może, gdybym się bardziej skupił… Poczekaj.
Spojrzał na dziewczynkę uważniej. Nadal widział tylko pętlę losu, żadnych rozwidleń. Wszystko, jak przedtem. Ale wcześniej szukał jej szans, ale teraz spróbował znaleźć jej historię. Zagryzł wargi, sięgnął ku pętli…
- My idziemy, mała! – zdecydował Siwy. – Jakby co to wołaj nas!
- Mała? – zapytał Szuler, zły, bo wyrwany z transu.
- Większość z nas nie pamięta, jak powinna mieć na imię – bąknęła. – Naprawdę pan na mnie magicznie patrzy? Bo ja nic nie czuję.
- Naprawdę. Daj mi jeszcze chwilę.
- Wie pan, „chwile” to właściwie wszystko, co mamy.
- Zaufaj mi, proszę. Tylko odrobinę.
- Ufam panu, panie marudny staruchu! – zawołała żywiołowo i niespodziewanie wtuliła się w niego. – Ale jakby co, chłopaki przylecą pana sprać!
Szuler zadrżał. Poczuł, jak przepływa przez niego fala gorąca, potem zimna, i znów gorąca. Zagryzł wargi do bólu, otarł palcem łzę, której być nie powinno. Spojrzał poprze dziewczynkę na pętlę jej losu. Sięgnął ku niej raz jeszcze. Wydawało mu się, że zapachniało przy nim smarem i prochem strzelniczym. Dziwny los jak na dziewczynkę. A potem ujrzał czołg, jaki nigdy nie powstał i mężczyzn, których nikt nie wymyślił. I wojnę, jakiej nie było. Uznał, że nie jest to najlepsza historia dla dziecka. Z drugiej strony, dziewczynka w mundurze, nie była w tej opowieści dzieckiem.
- To trudne – sapnął. – Jakbym nabierał wody sitem. Trudno wyciągać losy, które się nie związały.
- Szkoda – dziewczynka wciąż się do niego tuliła. – Ale niech się pan tak nie martwi, stary marudo. Tak myślałam, że się nie uda. To by chyba musiał być cud – westchnęła. – Pan Bałwan opowiada o cudach. Ale one chyba nie dla mnie.
- Nie powiedziałem, że mi się nie udało – ofuknął ją Szuler, odruchowo, bo nic nie przychodziło mu tak łatwo, jak fukanie na ludzi, nawet jeśli byli małymi dziewczynkami i duchami. – Powiedziałem, że to trudne. I coś czuję, że zajmie mi to trochę czasu. Mogę nie wyrobić się do końca Świąt.
- Pan coś widzi? – podskoczyła. – Chłopaaaaaaki! – Zawołała. – Chłooooopaki chodźcie!
Przybiegli jak na skrzydłach. Siwy znów trzymał w ręce miecz, a ten w pelerynie swoje śnieżki-ptaki.
- Zrobił ci coś? – krzyknął Hansik.
- Zupełne nic? – wyszczerzyła się do niego.
- To co nas wołasz, głupia?
- Bo on mnie widzi. Znaczy się, moją opowieść.
- Widzisz ją? Naprawdę? – Siwy doskoczył do Szulera. – A nasze?
- Pewnie bym mógł – skrzywił się bóg. – Ale jakbym miał wam wszystkim opowiedzieć o was… Nie dam rady w te Święta.
- Będzie jeszcze wiele Świąt – dziewczynka aż klasnęła. – A my teraz mamy, naprawdę mamy po co przychodzić! To co pan u mnie widział?
- Na początek – odetchnął Szuler i po raz pierwszy od wielu Świąt uśmiechnął się naprawdę. – Powiem ci, jak masz na imię.
*
- To jest Lidka, a to Hansik, ale tak naprawdę Janek – przedstawiał „towarzyszom broni” gromadkę niewidzialnych dzieci Szuler, na kolacji wigilijnej, na którą przyszedł, bo przecież nie miał innego wyjścia. Nawet on bał się gniewu Zmory w ten dzień. Zupełnie oszalała na punkcie Świąt. I, jak przystało na demona zemsty, nie wybaczała, gdy ktoś je lekceważył.
- Twój stary zwariował do reszty – szepnął Jasiek, nachylając się nad uchem Wandzi. I zaraz jęknął z bólu. – Hej, kto mnie kopnął w kostkę.
Lidka zachichotała. Odkąd poznała część swojej opowieści, potrafiła to i owo.
- Nie szkodzi – powiedziała Zmora, której wydawało się, że rzeczywiście dostrzega jakiś dziwny ruch wokół Szulera. – To znaczy, oczywiście, bardzo dobrze. Mamy, jak trzeba, nakrycie dla nieznajomego… Nieznajomych… Szuler, ile ich tu właściwie jest?
- Siedemnaścioro – rozejrzał się. – Ale ciągle przyłażą nowe.
- Dla siedemnaściorga nieznajomych – skinęła głową Zmora. – A może i dla większej grupy… Bardzo dobrze. Mirek to ogarnie…
- Wiedziałem – sapnął Kutrzeba.
- Gość to gość, Mirku. Nie grymaś. Witajcie u nas, dzieci.
- Dziękują – Szuler powtórzył słowa już dziewiętnaściorga duchów opowieści, których nikt nie opowiedział, ale które miały wreszcie zostać opowiedziane. Skrzywił się. – A teraz drą się, ale naprawdę wrzeszczą, banda smarkaczy!
- Co takiego? – Zapytała Zmora.
- A co mogą krzyczeć dzieciaki w taki dzień? Wesołych Świąt!

No to Wesołych!
_________________
drugi obieg
 
 
gorat 
Modegorator


Posty: 13819
Skąd: FF
Wysłany: 6 Stycznia 2022, 13:34   

Żywych też często nikt nie opowiada...

Mniemam, że są tutaj odniesienia do jakiegoś serialu, tylko nie do końca wyczuwam, które elementy konkretnie.
_________________
Początkujący Wiatr wieje: Co mogę dla kogoś zrobić?
Zostań drzewem wiśni.
---
鼓動の秘密

U mnie działa.
 
 
agrafek 
Stalowy Szczur


Posty: 1024
Skąd: z Podgórza
Wysłany: 25 Grudnia 2023, 11:02   2023

I jak co roku

Tradycyjny świąteczny.

2023
Ludzie to potrafią być takie, że szkoda gadać. Jak tylko pomyślisz, że masz już się odrobiłaś że wszystko za tobą, zaraz przylezie jakiś ancymon, żeby uczciwej kobiecie zawracać głowę. A ponieważ ja mam takie szczęście, że tylko klękać przed świętym obrazem i błagać, żeby się ode mnie odwróciło, to akurat jak już chciałam składać stragan, przylazł nie kto inny, tylko ten ciućmok Bendek, co to z niego w dodatku bajtlok. Już, już mu miałam powiedzieć „idze, idze”, ale nie powiedziałam, bo akurat ta stara wrona, co wszędzie wpycha swój dziób, przysiadła mi na dzbanie z makiem i zaczęła podważać wieko. No to ją pogoniłam starą francę, a ten bojcorz wykorzystał okazję i woła: „A nie masz Marysiu, kochana kiszonej kapusty? Ino czerwonej, bo jak nie kupię, to mnie baba z domu wyrzuci!”
I jeszcze tam gadał, jak to on, że u niego w domu to teraz wielkie poruszenie, bo się wprowadza jakiś galant, prawdziwa szycha, zdaje się, że policjant ale wysokiej szarży i czy ja słyszałam, że podobno Chochoł dziołchy porywa i czy ja się nie stracham, bo przecież też stara nie jestem i całkiem całkiem.
Gada tak, gada, a ja wiem, że to takie bajanie i że on dnia nie przeżyje, jak nie pobojcorzy. I tylko mnie czas zajmuje.
Kapusty miałam tyle, co dla siebie. No to mu mówię, że jak się chce kupować żarcie na święta, to trzeba z samego rana się wybierać na Rynek, a nie gdy już się robi ciemno i porządni ludzie siedzą w domach, czy mieląc mak, czy ser, czy robiąc co innego, co w Święta wypada robić i co ja bym też chciała już zacząć, bo przecież mój ślubny, któremu zostawiłam dokładną listę, pewnie siedzi teraz nad piwem z tym drugim kiernozem, chyba nam go czarci nadali na sąsiada, albo jako karę za grzechy, co je dopiero popełnię, bo potrafi przyleźć taki do mojego Marcina niby po nic, a zawsze z kartami i gorzałą. I wiem, że ja tu haruję, a oni siedzą przy kartach i chleją. I jak wrócę do domu, to trzeba będzie wszystko od początku zaczynać. Oddychnął by człowiek po robocie, jakby miał normalnego męża, a tak… Ech, życie. No więc, już otwieram usta, żeby mu powiedzieć co trzeba takim ciumrokom, żeby się opamiętali, a on ci przede mną na kolana pada i drze się: „chociaż kapkę kochana pani Marysiu, bo to przecież Święta i nie wolno ludzi wydawać na śmierć, a mnie żona pewnie żywcem ze skóry obedrze, a już wszędzie łaziłem, pytałem i nikt już nie ma.”
Prawda, że znam tę jego ślubną. Hadra taka, że Panie Boże dopomóż. I wiem, że obdarcie ze skóry to najłagodniejsze, co by Bendka mogło czekać. No i głupia odważyłam mu trochę własnej kapusty, bo Święta. Święta to ja jestem, mówię wam, że tak się daje za nos wodzić. „Masz, płać i podziękuj”. Daję mu tę kapustę, czekam, żeby zapłacił, żebym mogła już wracać do domu, a ten się guzdrze, gmyra po kieszeniach i mamroce, że przecież miał, że były, że muszą być w tej drugiej, a nie w tej pierwszej a może trzeciej, a ja już zaczynam myśleć, że będę musiała temu huncwotowi dać mojej własnej kapusty za frajer, kiedy ten wreszcie wyciąga z najostatniejszej kieszeni hajs i woła: „mam, wiedziałem, że mam”.
No i ja wtedy, głupia, pomyślałam, że dobrze, że to już koniec, że zwinę stragan i pójdę do domu, gdzie trzeba będzie wyrzucić sąsiada, zagnać do roboty Marcina i wywietrzyć mieszkanie, bo pewnie obaj nie tylko popili, ale szlugów napalili tyle, że normalny człowiek oddychać nie ma czym. I pewnie tak by właśnie było, ale wtedy ten guptok Bendek, co go chyba Pan Bóg stworzył na moje nieszczęście i pokutę za nic, przysięgam, że za nic, bo co ja mogłam nagrzeszyć, jak ino od rana do wieczora w robocie, jak nie jednej to drugiej, do kościoła trzy razy dziennie chodzę… No niewinna jestem jak… Jak nie wiem co, bo o Świętej Pannie przecież nie powiem. Ale prawie. Że co? A, że Bendek? No tak się cieszył z tego hajsu, co go znalazł w kieszeni, że machał tym swoim pularyskiem nad głową i darł się, że są, że ma pieniądze, żeby go pokarało. I wypadło nagle nie wiadomo skąd jakieś ciemne, małe, no rak taki, ale skoczny. Pularys Bendkowi buchnął i dał dyla.
A na to ta stara wrona, co mi się do grochu teraz zaczęła dobierać, jak nie zacznie drzeć się, że złodziej.
Sama widzę, że złodziej, nie? Nic mi wrona nie musi pomagać.
A najgorsze, że moje ukradł. Bo przecież to za moją kapustę.
O, nie ze mną takie numery.
No to poleciałam za nim. Łatwo nie było, bo trzeba się było przeciskać między ludźmi, zawsze jest ich pełno na Rynku. I byłabym go zgubiła, bo on mały, ja duża, jemu łatwiej. Ale ta wrona leciała mi cały czas nad głową i darła się: „W prawo! W lewo!”. Ani mi było w głowie się zastanawiać, czemu wrona ludzkim głosem gada, dopiero potem pomyślałam, że to Wigilia, więc czemu nie.
I jeszcze pomyślałam, że jak złapiemy tego ancymona, to jej dam i maku i grochu, czego będzie chciała. Może nawet mięsa.
I tak biegłyśmy… Znaczy ja biegłam, a wrona leciała, aż dopadłyśmy złodzieja pod Szarą Kamienicą. Tam się ku nam obrócił i jak się zaczął drzeć, że jestem hadra, wredna baba i że teraz jestem w jego mocy. I nagle tak się jakoś koło niego zadymiło i nie żaden rak, bo dorósł mi w oczach i okazało się, że to naprawdę czart. A wredny, co poznałam od razu, bo w czarnym garniaku, nie powiem, na glanc, jak i buty. Ale gęba plugawa. „Zdupcaj babo!” – woła.
No nie zdzierżyłam. To ta łajza kradnie moje własne, ciężko zarobione pieniądze a jeszcze potem obraża? Jak się na niego zamachnęłam, to padł na dupę i tylko głową kręcił.
„Dawaj co moje bucu!” – dopadłam go, szarpię za ten jego garniak. Ale wyrwał mi się, obcasami strzelił. „O nie będziemy tak gadać!” – wrzasnął, klasnął i znowu się wokół niego zadymiło. A jak dym opadł to ich tam było dwunastu. Takich samych czartów. I każdy szczerzył się paskudnie.
„No to teraz dostaniesz, babo, co ci się należy!” – zarechotali.
Nie powiem, trochę się zestrachałam. Bo co ja mogę sama (no dobra, z wroną) przeciw dwunastu czartom? A ludzie, wiadomo, jak ludzie. Jak zobaczyli, że to czarty, to pouciekali drąc mordy, że księdza trzeba i że policja, i gdzie ona jest i czemu nic nie robi, jak tu czarty na Rynku w samiuśką Wigilię. No wiadomo, co krzyczą ludzie.
Pomyślałam, że już po mnie, ale że się tak łatwo nie dam. W końcu jestem ze starego rodu krakowskich przekupek. Niemcom się nie dałyśmy, Moskalom i nawet Marsjanom. To może mnie te czarty do Piekła porwą, ale łatwo im nie będzie. I tak się zebrałam w sobie, rychtuję do bitki.
I wtedy widzę, że im te czarcie gęby marnieją.
„Tacyście w kupie silni?” – mówi ktoś za mną. Głos jakby kobiecy, ale taki, że dreszcze idą po plecach. – „Nas też kupa.”
Tylko tak zerkłam przez ramię, żeby czartów zupełnie nie tracić z oczu. I aż mi w tych oczach zwilgotniało. Bo tam za mną widzę, jak normalni ludzie uciekają na wszystkie strony, każdy drze się jak opętany. Ale nie one. Nie Danka od bombek na drzewko, nie Krystyna od haftowanych serwet niby to góralskich, choć ja przecież swoje wiem, nie Dorota, co to taniej ode mnie sprzedaje ziemniaki, tyle, że gorsze i nie Bożena, kwiaciarka. Wszystkie stoją za mną, jak nie z ciężką chochlą, to z jaką sztachetą, z wałkiem do ciasta, albo i nożem. A przed nimi jakaś baba, co ją pierwszy raz widzę, piękna, wielkooka i ubrana jakoś tak starodawniej. Podparła się pod boki i tylko patrzy na czarty.
A te łby pospuszczały. Cofają się.
„Z przekupkami krakowskimi chcecie zadzierać?” – mówi ta starodawna, co to jej nie znam, ale jakoś mi się wydaje znajoma. – „Dawać coście buchnęli, cały hajs!”
„Ale pani Kasiu…” zaczął ten pierwszy, znowu mały. – „Przecież ja uczciwie kradnę…”
„Tylko mi tu nie panikasiuj!” – jak nie tupnie nogą ta starodawna. – „Uczciwie nie uczciwie, ważne komu! A nam nie wolno!”
I wiecie co? Oddał. Oddał więcej niż zabrał. Oddał wszystko, co miał i jego francowaci pomocnicy też.
I wtedy właśnie, na to żeście przyleźli wy, ancymony. Że niby jesteście policja od zjawisk nadrodzonychi że tu miało miejsce nawiedzenie, mówicie. Że byty nadrodzone. I zamiast się brać za diabły, co to szybko czmychnęły, wyście się zaczęli pchać do tej starodawnej. Kasi, znaczy się. No tośmy wam jej nie dały, bo ona nasza. Nie wiem czym handluje, ale swoją poznam zawsze.
To teraz będziecie mnie sądzić za obrazę oficerów na służbie, czy puścicie wreszcie do domu, bo mnie czeka robota? A jeszcze wronie obiecałam, że ją na kolację zaproszę. Co, że temu wielkiemu gajdzie trochę oko podbiłam…
– No! – nie wytrzymał Strzelbicki. – Tylko nie gajdzie! Jestem… – zawahał się. Popatrzył na komisarza Brumika notującego każde słowo zatrzymanej i na sierżanta Koryckiego, zagryzającego wąsa, by nie parsknąć śmiechem. – Swój honor mam. I zasługi.
– Nie będziemy pani zatrzymywać – oświadczył Korycki. – Gdzieżbyśmy śmieli. Te czarty jeszcze dorwiemy, ma pani moje słowo. A teraz jest pani wolna. Z Bogiem.
Obserwowali przez okno starego ratusza jak odchodziła. Wielka, lekko zgarbiona pod ciężarem koszy.
– A mówiłem, żeby z krakowskimi przekupkami nie zadzierać – mruknął Strzelbicki masując szczękę. – Nawet diabły się ich boją. A ta cała Kasia…
– Jesteś pewien, że to zmartwychwstaniec, jak ty? – upewniał się Brumik.
– Starsza ode mnie. Myślę, że jak się pojawiła, to już żadne złe między stragany nie wlezie. Znaczy, żadne złe poza nią. Teraz to jej terytorium.
Komisarz skinął głową. Minę miał niewesołą. Jeszcze raz spojrzał na odchodzącą przekupkę. Kobieta, która omal nie złamała nosa Strzelbickiemu szła coraz szybciej. Wydawało się, że cienie pierzchały przed nią. A może nie przed nią, lecz przed wroną, wielką, trochę siwą, która zataczała kółka nad głową przekupki drąc się na cały chrapliwy głos:

WESOŁYCH ŚWIĄT!
_________________
drugi obieg
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Partner forum
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group